Wątki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jej uśmiech składał się wła­ściwie z samych kłów.A uśmiechała się na widok wszystkiego, co ją otaczało.Jej oczy były talerzami ognia, a równocześnie przypominały kałuże ciemności, w których zatonie każda dusza.Wycofałem się, z początku bardzo ostrożnie, potem jednak z pełną pręd­kością ku bezpieczeństwu, jakie obiecywała rzeczywistość, kiedy potwor­ne oblicze, jakby czymś znienacka zaskoczone, zaczęło się odwracać.Wydostałem się na świat realny zdjęty takim przerażeniem, iż nie pa­miętałem nawet, czy jestem spragniony i głodny.Trząsłem się i bełkota­łem jakieś słowa, zupełnie pozbawione sensu.Wkrótce pojawił się Stary.Jednooki pobiegł po niego i przyprowadził, gdy zaczynałem już odzyski­wać panowanie nad sobą.- Co się, u diabła, stało, Murgenie? Miałeś znowu rodzaj zapaści? Zamierzasz znowu zacząć odpływać w tę swoją przeszłość? Nie możesz mi tego zrobić.- Dotknął mego ramienia, poczuł dreszcze trzęsące mnie od ziąbu, który wciąż przenikał mnie do szpiku kości.- Jednooki.Wyskrzeczałem:- Właśnie widziałem Kinę.Nie mam pojęcia, czy ona także widziała mnie.Śmierć jest wiecznością.Wieczność jest kamieniem.Kamień - ciszą.Kamień nie potrafi przemówić, ale kamień przecie pamięta.Głęboko, w samym sercu szarej warowni stoi potężny tron wykona­ny z drzewa przeżartego upływem czasu.Tron osunął się na bok i prze­chylił odrobinę.Na nim spoczywa ciało uwięzione w magicznym śnie, przyszpilone do siedziska srebrnymi nożami, które przeszyły jego stopy i dłonie.Nie tak dawno jeszcze zupełnie pozbawiona wyrazu twarz te­raz wykrzywiona jest w agonii.Postać wciąga głęboki oddech.Ciszę przeszywa potężne, powolne uderzenie, niczym odgłos dalekiego grzmotu.Jest to jakiś rodzaj nieśmiertelności, ale płaci się za nią diamentami bólu, skarbem umęczenia.Nocą, kiedy zamierają podmuchy wiatru i nic nie płoszy już małych cieni, forteca na powrót odnajduje spokój w ciszy.Cisza jest kamieniem.Kamień jest wiecznością.Wieczność - śmiercią.12.Na południe od Światłocienia, który nie stawiał żadnego oporu, teren porośnięty jałowcem wznosi się, staje się coraz bardziej kamienisty, zaś jego powierzchnia marszczy się niczym twarz mej teściowej.Tam, gdzie rzadko dochodzi słońce, zalegają łaty śniegu.Drzew jest tutaj niewiele i przeważnie należą do odmiany uparcie odmawiającej zrzucania przynaj­mniej części swych owoców na zimę.Owoce są twarde i suche, w miarę jednak jak oddalaliśmy się od cywilizowanych obszarów oraz miejsc, gdzie można było dostać jakiekolwiek jadalne pożywienie, coraz bardziej nam smakowały.Trudy szlaku, którym zgodnie z naleganiami Kapitana mieli­śmy podążać, przerosły znacznie wszystko, co przewidywaliśmy podczas przygotowań.A nie było tutaj żadnych spławnych wodnych dróg, któ­rymi barki mogłyby dostarczać zapasy.Prowadziliśmy ze sobą bydło.Zwierzęta ledwie mogły same wyżywić się na skąpej roślinności.Ci z nas, którzy chcieli jeść mięso, mogli żuć łykowatą wołowinę.Ale wkrótce po rozpoczęciu wymarszu zrozumiałem, że Konował popełnił błąd, rozpoczynając zimową kampanię.Żołnierze, będący wegetarianami, cierpieli okrutnie.Zrywający się o poranku wiatr kąsał niemiłosiernie.Zdecydowanie nie była to pora roku sprzyjająca podróżnym.Jeżeli Mogaba zdolny będzie nam się dłużej opierać, czekają nas niezgorsze kłopoty.Zmuszenie nas, byśmy go ścigali, mogło okazać się z jego strony naj­lepszą z możliwych strategii.Zatrzymanie nas na Charandaprash, dopóki wszystkie nasze siły nie połączą się razem, dołączą do nich tabory, a po­tem zwodzenie i nękanie wojną podjazdową, póki nie wyczerpiemy resz­tek zapasów.Wtedy będzie mógł bez przeszkód dorżnąć wygłodniałych niedobitków podczas prób ucieczki.Chociaż nigdy o tym nie wspominał nazbyt obszernie, plan Konowała po części polegał na tym, by uzupełniać zapasy naszej armii, dzięki zajmo­waniu magazynów, które Mogaba przygotował dla siebie.W obecnej chwili Kapitan, choć wspominał o tym nad wyraz ostrożnie, liczył wyłącz­nie na odniesienie zwycięstwa.Postawił nas w sytuacji, z której po pro­stu nie było innego wyjścia.Tereny otaczające Światłocień dalej nieźle prosperowały, pomimo trzę­sienia ziemi, jednak znajdowały się o cztery dni marszu za nami.Nasi furażerowie, wyłącznie w czasie podróży powrotnej, zjadali połowę tego, co udało im się zdobyć.Długi Cień dalej do końca nie był przekonany, że nasza ofensywa za­mierzona jest na poważnie.Miał po prostu poważne problemy z wyobra­żeniem sobie, jakimi drogami wędrują umysły funkcjonujące inaczej niż jego rozum.Sam Mogaba również żywił określone wątpliwości, chociaż i Kłamcy, i jego własna agentura nieprzerwanie karmili go informacjami o rozmaitych klęskach spadających na stronników Władcy Cienia.Jedy­nie kilka zniszczonych trzęsieniem miast i miasteczek podjęło poważniej­sze niż tylko symboliczne, próby oporu.Kapitan dobrze wybrał właściwy moment, nawet jeśli kierowały nim emocje.Ciemny masyw górski, mieniący się błękitami i szarościami, rozciągał się na południowym horyzoncie.Charandaprash znajdowała się w odle­głości zaledwie kilku dni.Kapitan dał rozkaz do spowolnienia marszu, od­tąd więc armia poruszała się znacznie rozważniej, co dawało żołnierzom sposobność do polowań i zdobywania większych ilości pożywienia.Do naszego oddziału powoli dołączały inne i tworzyły rosnącą z każdym dniem siłę.Kawaleria Mogaby nie miała jak dotąd ochoty na poważniej­sze potyczki.Przed nami od czasu do czasu wznosiły się ku niebu pióro­pusze dymu, kiedy wycofujące się tabory wroga nie zdołały umknąć naszym jeźdźcom.Oddział stanowiący osłonę sztabu trzymał się głównej drogi.Teraz już wszędzie można było zobaczyć przy niej sponiewierane ciała.Wszyst­kich możliwych ras, niewiele jednak należało do naszych ludzi.Konował wygonił mnie wreszcie z wozu Jednookiego.I stanowczo zabronił przebywania w środku, dopóki oddziały znajdują się w marszu.A więc jechałem na czele kolumny, mając pod sobą grzbiet tego potężne­go, czarnego ogiera, nad sobą zaś zawsze powiewający sztandar Kompa­nii.Wrony towarzyszyły nam nieprzerwanie.Spodziewałem się, że Duszołap, gdziekolwiek odbierała ich raporty, była nimi szczerze ubawiona.Sztandar, który dzierżyłem, zaadaptowaliśmy z wzorca, jaki sama przydzie­liła nam już całe dziesięciolecia temu, widniejące na nim godło - zionąca ogniem czaszka - skopiowane było z jej pieczęci.Wujek Doj szedł obok mnie.Niósł lancę i Różdżkę Popiołu, swój świę­ty miecz.Wziął na siebie rolę strażnika, od czasu jak Thai Dei zaczął prze­bywać głównie w towarzystwie swojej matki.My pierwsi napotykaliśmy kolejne ciała [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mikr.xlx.pl
  • Powered by MyScript