[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Do tego przyłączył się jeszcze jeden wróg, który uniemożliwiał przebywanie na pokładzie.Przed komorą, gdzie mieściły się maszyny windy kotwicznej, był magazyn akumulatorów.Przechowywano tam lub ładowano setki różnych akumulatorów.Jedne ciężkie, kwasowe z ołowianymi płytami, ważące ponad sto funtów, inne maleńkie niklowo-kadmowe do oświetlania awaryjnego.W różnych kątach stały kominkowe kadzie z przygotowanym kwasem i duże balony w koszach ze stężonym kwasem siarkowym.Były porządnie umocowane na stałe, a wielkie akumulatory przywiązane nieruchomo.Nikt nie wiedział, jak się to stało.Prawdopodobnie podczas skoków okrętu wylało się trochę kwasu, który poprzepalał umocowania i liny.Później oderwał się zapewne jeden akumulator, uderzył i stłukł następny, i już poszło.akumulatory, kadzie, balony.dopóki cała podłoga (na szczęście kryta kwasoodpornym materiałem) nie została pokryta pięcio- czy sześciocalową warstwą kwasu siarkowego.Młody torpedysta, kontrolując podczas wachty pomieszczenia na dziobie, otworzył drzwi magazynu i ujrzał pryskające na wszystkie strony jezioro kwasu.Wpadł w panikę.Pamiętał, że kwas siarkowy można zneutralizować sodą kaustyczną, której znaczne ilości stały tuż przed drzwiami.Wysypał więc do kwasu cały czterdziestofuntowy worek.Teraz leżał ślepy w izbie chorych.Opary kwasu wypełniły pomieszczenia windy kotwicznej.Wejść tam można było tylko w aparacie tlenowym.Gaz przedostawał się do wnętrza okrętu, powoli, natarczywie, aż do pomieszczeń mieszkalnych.Na domiar złego, poprzez nadwerężone spojenie blach pokładu i uszkodzone rury akustyczne, do forpiku wlewała się morska woda.W powietrzu zawisł zapach chloru.Na pokładzie, tuż nad magazynem, zabezpieczeni linami Harley i dwaj marynarze dokonali krótkiej, aczkolwiek równie bohaterskiej, co beznadziejnej próby załatania szczelin i dziur.Po minucie udało się ich ściągnąć w bezpieczne miejsce, potłuczonych, prawie nieprzytomnych od ciosów.Ludzie pod pokładami cierpieli niewygody, niebezpieczne fizyczne udręki.Garstka pełniąca służbę na mostku znajdowała się w najprawdziwszym piekle.Nie w wyobrażonym na wzór wschodni piekle biblijnym, lecz w piekle naszych północnoeuropejskich praszczurów: wikingów, Danów, Jutów; w piekle Beowulfa i jezior zamieszkanych przez duchy; w piekle wiecznego mrozu.Termometr wskazywał minus trzydzieści stopni, a wiadomo, że ludzie żyli i pracowali przy temperaturach znacznie niższych.Lecz mało kto zdaje sobie sprawę, że przy silnej wichurze ciało traci ciepło tak szybko i intensywnie, jakby mróz był o dziesiątki stopni silniejszy.Tej nocy wiatromierz nieraz wskazywał podmuchy dochodzące do stu dwudziestu pięciu mil na godzinę; przygniatały one wierzchołki fal, szarpały takielunek, ledwie nie zrywały kominów.Ludzie na mostku, wytrzymując stałe ciśnienie wiatru o szybkości stu mil na godzinę, czuli się jakby na stustopniowym mrozie.Nawet najsilniejsi mogli wytrzymać najwyżej pięć minut i kryli się do schronu kapitana.I tak praca na mostku sprowadzała się wyłącznie do czuwania.Niemożliwe byłoby choćby spojrzeć na wiatr.Ciśnienie powietrza wgniatało oczy, a siekące bryzgi lodu mogły je z łatwością wybić.Na nic również nie zdały się wirujące z olbrzymią szybkością ekrany Kenta.Nabrzmiały lodem sztorm jak piachem sypał na szkło i rysował je, aż stało się mleczne.Noc nie była ciemna.Nad okrętem zjawiało się niekiedy granatowe niebo i migocące gwiazdy, natychmiast przysłaniane postrzępionymi łachmanami chmur.Po bokach i za rufą morze było czarne jak tusz, pomazane smugami białej kipieli.Zniknęły wczorajsze wyrównane szeregi fal, przepadły również ich ozdobne białe grzywy.Pozostały jedynie potężne góry wodne, spękane i zmieszane, łamiące się w różnych kierunkach, lecz stale pędzące na południe.Niektóre łańcuchy wodnych gór mogły od biedy zasłużyć na miano fal: były małe, niepokaźne, wielkości podmiejskiego domku, inne piętrzyły się groźnie na siedemdziesiąt, osiemdziesiąt stóp, niosły miliony ton wody, wznosiły nad widnokrąg i mogły śmiało zatopić kościół katedralny wraz z wieżą.Kapok-Kid uważał, że najlepiej nie patrzeć na takie fale.Prawie nigdy nie omijały one okrętu.Wgniatały „Ulissesa" w głębiny; czasem zwijały się i załamywały wierzchołki nad mostkiem, zalewając nieszczęsnego oficera na wachcie.Natychmiast musiano go zastępować kim innym, gdyż w jednej chwili zmieniłby się w bryłę lodu.Wbrew wszelkim przypuszczeniom okręt trzymał się jeszcze na powierzchni.Płynęli na ślepo i nie opuszczała ich obawa, czy nie zdarzy się coś jeszcze gorszego; czy następna fala będzie jak jedna z wielu jej poprzedniczek, czy jakiś nieznany bóg nie zgniecie ich jak święty wóz boga Wisznu.Ani na chwilę nie malało napięcie, tym większe że „Ulisses" stawał dęba i opadał bezgłośnie, niewidocznie.Siłę uderzeń można było ocenić jedynie po ruchach okrętu i jego wibracji - wszelkie głosy pochłaniała kakofonia wichru wyjącego w takielunku i nadbudówkach.Około drugiej nad ranem, tuż po wybuchu bomb głębinowych, niektórzy starsi oficerowie podnieśli bunt.Przed godziną za pomocą perswazji zmusili kapitana, aby zszedł do kabiny, ponieważ trząsł się ze zmęczenia i chłodu.Zbudzony eksplozją wrócił na mostek.Drogę zagrodzili mu komandor i Westcliffe.Spokojnie, lecz stanowczo odprawili go do schronu.Turner z trudem otworzył drzwi i zapalił światło.Vallery był bardziej zdziwiony niż zły.- Co.Cóż to u licha znaczy? - spytał ostro.- Bunt! - huknął wesoło Turner.Na posiekanej odpryskami lodu twarzy miał krew.- Wydaje się, że tak określa się to na morzach.Prawda, admirale?- Dokładnie tak! - zgodził się admirał.Vallery szarpnął się zaskoczony.Tyndall leżał w mundurze na koi.- Proszę pamiętać, że nie mam władzy nad kapitanem na jego okręcie, lecz w tej chwili nie jestem w stanie nic dostrzec.- Opadł na koję, zamknął oczy z wyraźnym wyczerpaniem.Sam jedynie wiedział, że nie udaje.Vallery milczał.Stał trzymając się kurczowo poręczy.Twarz miał pobladłą, wynędzniałą, zaczerwienione oczy zamroczone bezsennością.Turner patrząc na niego czuł się tak, jakby mu wbijano nóż.Gdy odezwał się, głos brzmiał tak niezwykle cicho, serdecznie, że przykuł uwagę Vallery'ego.- Panie kapitanie, dzisiejsza noc nie wymaga obecności dowódcy wojskowego.Nie grozi żadne niebezpieczeństwo wojenne, tylko sztorm.Zgadza się pan?Vallery przytaknął bez słowa.- Tej nocy na mostku potrzebny jest żeglarz.Nie uwłaczając nikomu, uważam, że nikt z nas nie dorósł do klasy Carringtona.Jest on po prostu człowiekiem innego gatunku.- To ładnie, panie komandorze, że i siebie zaliczył pan do naszej kompanii - szepnął Vallery.- Całkiem zresztą niepotrzebnie.- Przez całą noc na mostku zostanie pierwszy oficer, Westcliffe i ja.- I ja.Ale teraz idę spać - burknął Tyndall.Wyglądał na równie zmęczonego jak Vallery.Turner uśmiechnął się.- Dziękuję
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plmikr.xlx.pl
|