Wątki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A pamiętacie Chaję z dwoma koszami na rękach?234 %7ładne łakocie kuli ziemskiej nie smakowały tak jak jej makagigi, boże drzewka i chlebświętojański.A łysego Cwajnosa pamiętacie?.Nazywał się z niemiecka  Schuldienerem , bośmy podniemieckim wówczas byli rygorem, niemieckich wykładów słuchali, z niemieckich książeksię uczyli i musieli sobie krnąbrne języki wyłamywać na  deklinacjach i  koniugacjach Sprachlery.Poczciwy Cwajnos! Nie cierpieliśmy go serdecznie wówczas za to, że ciągle gderał i obyle figla się odgrażał, że powie samemu panu dyrektorowi; zawsze nam tę kredę do tablicy izapodziane gąbki wymawiał, zawsze nas do klasy zapędzał i zawsze się gniewał, że za częstoprzybiegamy  napić się wody do jego ciasnej stancyjki.A już najbardziej nas oburzał swoim bardzo złośliwym uśmiechem, z jakim przypominałprzy nadarzonej okazji, że na  lumpusów rózgę w soli moczy i jak tylko pan dyrektor każe,własną ręką wsypie taką  piątkę odlewaną , iż ją ruski rok popamiętamy.Poczciwy Cwajnos co roku to powtarzał i co roku płakał, żegnając się z maturzystami, taksię przywiązywał do studentów.Ta rózga, trzeba dodać, nie była wówczas tylko postrachem: istniała faktycznie i należałado szkolnej dyscypliny, jako narzędzie sprawiedliwości, pedagogiczny środek uczenia posłu-szeństwa i wymiaru kary.A jednak, mimo wszystko, na jej wspomnienie nawet uśmiecham się jeszcze i gdyby życiepozwoliło, wróciłbym znowu na szkolną ławkę, byle odzyskać błogosławiony wiek pierw-szych wrażeń, pod którymi dusza się dopiero budzi, pierwszych złudzeń, które więcej nierazszczęścia dają niż szczęście samo warte. Dziś dla nas, w świecie nieproszonych gości, w całej przeszłości i całej przyszłości jednajuż tylko dziś kraina taka, w której jest trochę.Szczęścia dla nas starych: kraj lat dziecin-nych!.On zawsze zostanieZwięty i czysty jak pierwsze kochanie,Nie zaburzony błędów przypomnieniem,Nie podkopany nadziei złudzeniem,Ani zamieniony wypadków strumieniem.Alboż wy o tym sami nie wiecie, wy, którym życie posrebrzyło skronie tak samo jak mniei naszym rówieśnikom, co  z dawnej wiosny zeschłe liście sieją  i coraz rzadziej łudzą sięnadzieją?W tym natłoku wspomnień, co mi się dzisiaj cisną przez głowę do serca, jest jedno dziwniezłożone: z rózgi i.Z Pana Tadeusza.Było to  ach, Boże, jak dawne wydają się te lata!  kiedyśmy jeszcze do szkoły chodzili ikiedy nas w całej klasie pod panem profesorem Ozłowskim  trójką urwisów nazywali.Cośmy tam byli za urwisy!.Aniśmy w piłkę nie grali, aniśmy %7łydów nie bili, aniśmy na-uki nie zaniedbywali.Humoru tylko i żywości było w nas więcej niż w innych  i jakiś diabełw nas siedział.Przysięgliśmy sobie przyjazń na śmierć i życie, bośmy tak jakoś przypadli do siebie uspo-sobieniem, wiekiem, naturą i skłonnościami.Spisaliśmy na ogromnym arkuszu  wieczny akt przyjazni i aby mu nadać więcej wagi, jakongi bracia ślubni, poszliśmy do kościoła, pomodlili się razem, uścisnęli za ręce i ów histo-ryczny dokument ukryli za ołtarzem, przed którym zwykle ksiądz katecheta odprawiał mszęstudencką.Zdawało nam się, że prędzej świat w posadach swoich runie, niż nasza przyjazń się obali.235 W szkole siedzieliśmy w jednej ławce, dopóki nas nie rozsadzili w trzy różne strony za to,żeśmy nieustannie miewali ze sobą konszachty, zadania jeden od drugiego przepisywali, pod-powiadali sobie przy  wyrwaniu , rysowali karykatury na belfrów i kolegów i chichotali, Bógwie z czego, gdy nas bzik napadł.Pan profesor Braun, największy nasz prześladowca, podczas lekcyj niemieckiego językaświdrował nas zawsze swymi mysimi oczkami i bijąc  klassenbuchem o katedrę wołał nachybi trafi: Hułakiewicz, nie  szwecuj !  co miało znaczyć:  nie swywól!Dla niego nikt inny nie mógł burzyć spokojności klasy i ogólnej uwagi, tylko HułakiewiczMieczysław, Gadziński Antoni albo ja.Bóg widział, ile w tym często było uprzedzenia!.Pan profesor Cedzik, kaligrafując na tablicy formułki algebraiczne, odwrócony plecami,swoim skrzeczącym głosem upominał na każdej lekcji  wypracowań : Gadziński, nie przepisuj od sąsiada!.Do dzisiejszego dnia nie pojmuję, jak on to mógł widzieć, nie mając trzeciego oka na cie-mieniu.Za to pan profesor Ozłowski wynagradzał nam wszystkie niesprawiedliwości i uprzedzeniaswoich kolegów; burczał wprawdzie, krzyczał, stawiał w kącie, brał nawet za ucho, ale mimoto był faworytem całej klasy; za  Osła byliśmy gotowi wszyscy pójść w ogień.Potrzeba mu też było nazywać się tak niebezpiecznie dla złośliwego dowcipu sztubaków!.Z Ozłowskiego zrobiliśmy go Osłem, ale w tym przekręceniu nazwiska nie było wcale lek-ceważenia dla profesora, który  przeciwnie  imponował nam swoją wiedzą i rozumem.Uczył nas polskiego języka i umiał tak jakoś ubarwić, urozmaicić, uprzyjemnić swój wy-kład, żebyśmy go byli całymi godzinami słuchali; zwłaszcza gdy przynosił z sobą książkę,grubą jak brewiarz, i swoim pięknym barytonowym głosem odczytywał z niej całe ustępy zpoetów naszych i prozaików.Okulary wtedy podnosił na wyłysiało czoło: szeroka, okrągła, tłusta jego facjata rozpoga-dzała się jak wiosenne słońce, oczy przy szpakowatych brwiach jaśniały blaskiem młodości,usta się uśmiechały  i rozparty na krześle, które pod jego olbrzymią figurą trzeszczało, de-klamował z katedry wiersze, kiwając ku nam swą dużą głową i przerywając sobie niekiedyzapytaniem: A co?.Prawda, jakie to piękne?. Prawda, panie profesorze!  odpowiadaliśmy mu chórem, a on swoim nieco rubasznymzwyczajem uciszał nas, mówiąc: No, to cicho, hebesy!.Milczeć i słuchać dalej!Ale znać było na starym romantyku i entuzjaście zadowolenie z tego wrażenia, które nanaszych twarzach odczytywał.Ileż to razy całowaliśmy go po rękach, aby z katedry nie schodził i swej lektury nie prze-rywał, chociaż Cwajnos w korytarzu na pauzę dzwonił i ze wszystkich klas wysypywał się naklasztorny dziedziniec rój wypuszczonej młodzieży.Co prawda, jego to była wina, że na innych wykładach, zamiast słuchać suchej gramatykiłacińskiej lub klasyfikacji minerałów, z głową podpartą niby w wielkim skupieniu uwagi,czytywaliśmy ukradkiem rozłożone na kolanach książki, zapominając o całym świecie, dopó-ki nie złapał nas na takiej kontrabandzie profesor. Hulakiewicz, co ty tam masz pod ławką?  spadało nagle na głowę biednego Mieczkapytanie z katedry lub od tablicy. Ja?.Nic nie mam, proszę pana profesora. Kłamiesz, zaraz mi pokaż, co tam czytasz!. Kiedy doprawdy nic nie mam. Piętkowski, zabierz no tam książkę.A co?.Nie mówiłem!.Heraus! Na środek!236 Zaczerwieniony jak rak ze wstydu i gniewu na kolegę, rzucając mu spojrzenie bazyliszka,zapowiadające sójkę w bok po godzinie, szedł przyłapany Hulakiewicz do tablicy, a książkawędrowała do rąk pana profesora.Tak bywało i z Antkiem, i ze mną, aleśmy byli niepoprawni pod tym względem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mikr.xlx.pl
  • Powered by MyScript