Wątki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Oddycha czy przestał…? Do szukania lusterka nie byłam zdolna, przyłożyłam mu do ust szkło latarki, może trochę gwałtownie mi to wyszło, chyba rzetelnie rąbnęłam go w zęby.Szkło zamgliło się od razu, o chwała Ci, Panie, żywy…!Przemogłam się, pomacałam puls, dotknęłam klatki piersiowej przez koszulę, serce mu biło, nawet porządnie i regularnie.Rozbity zatem miał tylko łeb, zastanowiłam się, czy nie zdjąć go z tego stopnia klatki schodowej, ale po namyśle uznałam, że wszelki ruch ma prawo mu zaszkodzić.Kark sobie może nadwerężył albo coś w tym rodzaju, lepiej nie dotykać, od takich rzeczy są lekarze.Ostatecznie mogę mu coś podłożyć.Wyprostowałam się, rozejrzałam, nic odpowiedniego nigdzie nie leżało, nie będę mu przecież przykładać do rozbitego czerepu waty szklanej albo wapna.Zawahałam się, wspomniałam kuchnię.Potykając się w pośpiechu na każdym prawie stopniu, skoczyłam do góry, w kuchni istotnie były szmaty, liczne, niezbyt czyste, ale wola boska.Kiedy zeszłam na dół, nieco już wolniej, bo miałam obawy, że znów się potknę i położę ta m obok niego,.czuł się chyba odrobinę lepiej, bo jakby drgnął i jęknął.Wówczas w ułamku sekundy przyszła mi do głowy bez mała powieść—rzeka.Jestem tu, gdzie miałam być, i mam jedną jedyną okazję wykonać zadanie.Wleźć do podziemi, sprawdzić, co tam jest, wynieść to, ukryć, zniszczyć, ocalić… Drugi raz prawdopodobnie ta sztuka mi nie wyjdzie.Jeśli ten tutaj oprzytomnieje, przeszkodzi mi z pewnością, a co najmniej obejrzy mnie i zorientuje się w sytuacji.Skoro żywy, nic mu nie będzie, nawet jeśli na pomoc lekarską poczeka te pół godziny dłużej, niech sobie zatem poleży spokojnie, a przyglądać się nie musi, nie w teatrze się znalazł i spektakl może go ominąć.Jeszcze nie skończyłam tego procesu myślowego, a już zdarłam z niego krawat i porządnie, chociaż humanitarnie, związałam mu ręce.Człowiek z rozbitym globusem nie ma prawa być w pełni sprawny fizycznie.Jedną kuchenną ścierkę podłożyłam mu pod głowę, drugą omotałam twarz w połowie, pamiętałam, że powinien oddychać, co do nosa, istniały pewne wątpliwości, ale zostały mu usta.Szczęki sobie nie wybił, może je otwierać.Pod nogami plątał mi się foliowy sznurek, chwyciłam go, przywiązałam te spętane krawatem ręce do nóg, nie było to mocne i trwałe, ale na kwadrans powinno wystarczyć.Mnie też kwadrans powinien wystarczyć.Zdenerwowanie wzmogło moje siły, usunęłam skrzynki, deski i worki.Najwięcej kłopotu przyczyniły mi stare armatury sanitarne, ciężkie jak piorun, nie dałam rady ruszyć ich hurtem, razem ze skrzynią.Musiałam powyjmować po jednej i poodrzucać.Odsunęłam skrzynię, nawet pusta wymagała wysiłku.I wreszcie dostałam się do niewidocznej pod kurzem i śmieciami klapy w dół.Paweł wyjaśniał porządnie i z sensem.Znalazłam odpowiednie elementy mechanizmu, niby proste, ale nie do odgadnięcia przypadkiem, zastosowałam pełną instrukcję obsługi, klapa pyknęła i odskoczyła lekko w górę.Ze zgrzytem gruzu, który dostał się wszędzie, szarpnęłam ją i otworzyłam, wytężając siły, bo też była ciężka.Należało przedtem przeprowadzić intensywny trening, albo wziąć ze sobą towarzystwo w postaci na przykład Niny Dumbadze.Poświeciłam w dół, ujrzałam schody.Ryzyk—fizyk, zeszłam.Znalazłam kontakt i zapaliłam światło, rozbłysło wszędzie jasnym blaskiem.W pierwszej komnatce, rozmiarów raczej komórki, nie było nic, w następnej chyba wszystko.Rozglądałam się jeszcze po obcych mi urządzeniach, zastanawiając się, czego i gdzie szukać, bo kserokopiarka Pawła nie dotyczyła i nie obchodziła mnie wcale, kiedy zza otwartych drzwi do dalszych pomieszczeń coś usłyszałam.Szelest? Jęk? Jakieś szuranie…?Znieruchomiałam nadsłuchując, a dziwne mrowie latało mi po kręgosłupie.Odgłos się powtórzył, nie umiałam go rozpoznać.Ostrożnie, na palcach przeszłam dalej, skradając się bezgłośnie.Niebezpieczeństwo zawalenia tu nie groziło, komnatki były zbudowane solidnie.Jeszcze jedna, cała zastawiona jakimiś pakami, z niej wejście do znajomego korytarzyka, z głębi korytarzyka dźwięk dobiegł po raz trzeci.Poświeciłam do góry, bo instalacja elektryczna już się skończyła.O kurza twarz! Z jednej spróchniałej kraźyny wisiały strzępy, inne jeszcze się trzymały, ale widać było, że ostatnim wysiłkiem.Coś tam się jednak dalej działo, skoro dochodził hałas, a nie oznaczał samego osypywania się ziemi.Wciąż na palcach, nie oddychając, przeszłam kilkanaście kroków, czujna na każdy szmer za plecami i ujrzałam widok przerażający.Zawał sięgał aż tutaj.Ziemia, przemieszana z kawałkami drewna, wypełniała całą przestrzeń i radykalnie odcinała dalszą drogę.Spod czarnych zwałów wystawało pół człowieka.Odrętwienie trwało krótko, a nadzieja, iż jest to trup, któremu już i tak nic nie pomoże, zdechła w sekundę po zabłyśnięciu.Jęknął, podlec.Był żywy, tylko dokładnie przysypany, głowę miał na powietrzu, a nogi pod gruntem.Czy ja tu przyszłam w charakterze ekspedycji ratunkowej?Nikłe światło wpadło przez odległe o kilkanaście metrów drzwi do komnatki.Zapaloną latarkę ostrożnie ulokowałam na zboczu zwałowiska, bo potrzebne mi były obie ręce.Bez względu na to, co o tym wszystkim myślę, na stracenie tego kretyna przecież nie zostawię, a pojęcia nie mam na razie, czy można tu wpuścić gliny [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mikr.xlx.pl
  • Powered by MyScript