Wątki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Prawdy nie wyjawię za żadne skarby świata.Szcze­rze mówiąc, wcale nie chcę.W odpowiedzi na moją groźbę Delbert tylko głośno prycha.- Powtórzę pytanie - cedzi kiepską imitacją głosu Marlona Branda z “Ojca chrzestnego”.- Czy przygoto­wał pan nowy testament dla mojej matki?- To pańska matka.Niech pan zapyta ją, nie mnie.- Ona milczy jak grób - wtrąca Vera.- Bomba, w takim razie będziecie tu mieli cmentarz, bo ja nie powiem ani słowa.To sprawa poufna.Delbert niezupełnie to rozumie i jest zbyt tępy, żeby zaatakować mnie z flanki.Wie tylko tyle, że jeszcze trochę i może pogwałcić prawo.Zbiera w sobie całą wściekłość i syczy:- Mam nadzieję, że nic nie kombinujesz, chłopaczku.Wychodzę.- Panno Cyraneczko! - wołam.Przez sekundę ani drgnie, a potem unosi pilota na wysokość oczu i podkręca głośność.Świetnie, wola boska i skrzypce.Celuję palcem w Delberta i w jego żonę.- Jeśli zauważę was w pobliżu mojego mieszkania, natychmiast wezwę policję, zrozumiano?Delbert parska wymuszonym śmiechem.Vera sztucz­nie chichocze.Trzaskam drzwiami.Trudno powiedzieć, czy zaglądali do teczki pod łóż­kiem, czy nie.Testament panny Cyraneczki leży, gdzie leżał, tak mi się przynajmniej wydaje.Ostatni raz za­glądałem do niego kilka tygodni temu.Na pierwszy rzut oka wszystko jest w porządku.Zamykam drzwi na klucz i blokuję klamkę krzesłem.Nabrałem zwyczaju przychodzenia do kancelarii wczesnym rankiem, około siódmej trzydzieści.Robię to nie dlatego, że klienci walą do mnie drzwiami i oknami i że dni mam wypełnione dziesiątkami rozpraw sądo­wych - nie, po prostu lubię poranną samotność, bo wtedy kawa smakuje najlepiej.Co najmniej godzi­nę dziennie poświęcam sprawie Blacków.Staram się unikać Decka, Deck unika mnie, choć czasami to tech­nicznie niemożliwe.Poza tym telefon dzwoni coraz częściej.Lubię spokój tego miejsca u zarania nowego dnia.W poniedziałek Deck przychodzi do pracy bardzo późno, koło dziesiątej.Kilka minut gawędzimy i nagle oświadcza, że chciałby zjeść wczesny lunch.Zdarzyło się coś ważnego.Wychodzimy o jedenastej i dwie ulice dalej zagląda­my do samu z małą restauracyjką na zapleczu.Serwują tu posiłki wegetariańskie, więc zamawiamy bezmięsną pizzę i herbatę z kwiatu pomarańczy.Deck jest bardzo zdenerwowany.Policzki i usta drgają mu częściej niż zwykle, podrywa głowę, słysząc najcichszy szelest.- Muszę ci coś powiedzieć - mówi ledwo słyszalnym szeptem.Siedzimy w niszy za przepierzeniem.Przy po­zostałych sześciu stolikach nie ma ani jednego klienta.Próbuję go uspokoić.- Jesteśmy bezpieczni, Deck.Co się stało?- Zaraz po sobotnim przesłuchaniu poleciałem do Dallas, potem do Las Vegas.Zatrzymałem się w Pacific Hotel.No to ładnie.Poszedł w kurs.Hazard i wóda, spłukał się do cna.- Wczoraj rano rozmawiałem przez telefon z Bruiserem.Kazał mi wyjechać.Powiedział, że mam na ogonie federalnych, że śledzili mnie od samego Memphis, że muszę natychmiast wracać.Mam ci powtórzyć, że ci z FBI obserwują każdy twój ruch, ponieważ jesteś jedynym adwokatem, który pracował i u niego, i u Księcia.Upijam łyk herbaty, żeby zwilżyć spierzchnięte wargi.- Wiesz, gdzie.on jest? - Nie zamierzałem mówić tak głośno, ale i tak nikt nas nie słyszy.- Nie, nie wiem - odpowiada, lustrując wnętrze re­stauracji.- Jest w Vegas?- Wątpię.Myślę, że ściągnął mnie tam, aby zmylić federalnych.Vegas? Nie, to by było zbyt oczywiste, na pewno tam nie pojechał.Widzę podwójnie, we łbie mam kompletny mętlik.Nasuwają mi się tysiące pytań naraz, ale nie potrafię ich sformułować.Jest tyle rzeczy, o których chciałbym wiedzieć, i tyle, o których wiedzieć nie powinienem.Przez dłuższą chwilę patrzymy na siebie bez słowa.Naprawdę myślałem, że Bruiser i Książę są w Sin­gapurze albo w Australii, że już nigdy w życiu o nich nie usłyszę.- Dlaczego się z tobą skontaktował? - pytam ostroż­nie.Zagryza dolną wargę, jakby zaraz miał wybuchnąć płaczem, odsłania czubki czterech wielkich siekaczy i długo, bardzo długo drapie się po głowie.Czas zamie­ra.- Widzisz - mówi jeszcze ciszej - wygląda na to, że zostawili tu pieniądze.I teraz chcą je zabrać.- Chcą? Jak to “chcą”?- Bo ja wiem? Pewnie nadal trzymają się razem.- I chcą, żebyś to zrobił? Żebyś im pomógł?- Nie doszliśmy do szczegółów, ale chyba chcą, żeby­śmy pomogli im razem, ty i ja.- Ty i ja?- Tak.- My?- Tak.- Ile tego jest?- O tym jeszcze nie mówiliśmy, ale skoro się w ogóle fatygują, w grę musi wchodzić olbrzymi szmal.- Gdzie go ukryli?- Tego mi nie powiedział.Powiedział tylko, że forsa jest pod kluczem.- I chce, żebyśmy ją stamtąd wydobyli?- Tak.Myślę, że jest tak: pieniądze ukryli w mieście, kto wie, może tuż pod naszym nosem.Jak dotąd federa­lni ich nie znaleźli, więc pewnie już ich nie znajdą.Bruiser i Książę nam ufają, poza tym teraz prowadzimy legalną kancelarię, mamy poważną firmę, nie jesteśmy pospolitymi ulicznikami, którzy świsną każdą forsę, jaką tylko zobaczą.Uznali, że moglibyśmy załadować szmal do furgonetki, przetransportować go w umówio­ne miejsce i wszyscy byliby zadowoleni.Nie sposób powiedzieć, czy tylko spekuluje, czy przedstawia zarysy planu Bruisera.Nie wiem i nie chcę tego wiedzieć, ale.Zżera mnie ciekawość.- I niby co będziemy z tego mieli? - pytam.- O tym też nie rozmawialiśmy, ale chyba dużo.Mogliby nam odpalić z góry.Cały Deck, wszystko sobie wykalkulował.- Wykluczone - oświadczam.- Daj sobie spokój.- Tak, wiem - odpowiada ze smutkiem, rezygnując już po pierwszym strzale.- To zbyt niebezpieczne.- Taaa.- Brzmi wspaniale, ale moglibyśmy wylądować w pierdlu.Macha ręką, jakby w ogóle nie śmiał rozważać tego na poważnie.- Jasne, jasne, po prostu musiałem ci powiedzieć, i tyle [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mikr.xlx.pl
  • Powered by MyScript