Wątki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tylko z najwyższym trudem mógłby je odczytać, odcyfrować, chociaż za ich rysunkiem krył się znajomy od dzieciństwa, a nie wchłonięty cudownym sposobem język ludzi z Ziemi.Trzeba iść na śniadanie, bo będą się o niego niepokoić.Kroni włożył kombinezon, uszyty już wczoraj przez Kiroczkę i pieczoło­wicie schował kartkę do kieszeni.Żal mu było rozstawać się z do­wodem własnej potęgi, łączności ze światem, wobec którego bez­silny jest nawet sam Glizda i wszyscy Dyrektorzy razem wzięci i, jak mu tam, kwartałowy Ratni, cuchnąca ropucha z pyskiem głodnego pająka.Wszedł do jadalni i wszyscy, którzy się z nim witali, udawali sta­rannie, że nie jest żadnym tam rurarzem, tylko spóźnionym archeo­logiem lub tropicielem.Najwidoczniej o wszystkim już wiedzieli.- Dzień dobry - powiedział.- Gdzie mam usiąść?- Na swoim miejscu - warknął Kruminsz, nie unosząc głowy znad talerza, gdyż bardzo mu się chciało śmiać, a śmiać się pierw­szy nie chciał.Są przecież przy stole ludzie o wiele od niego bar­dziej niepoważni.- Masz ochotę na makaron? - zapytał Peterson, który miał zdumiewającą umiejętność przechodzenia ze wszystkimi na “ty” już na drugi dzień znajomości.- Owszem - powiedział Kroni.- Jak się spało? - zapytał Takasi.- Dziękuję, bardzo dobrze.Peterson przesunął Kroniemu talerz makaronu, mleko i ser.- Można pomyśleć, że jestem solenizantem - powiedział Kro­ni.- Wszyscy milczą i łowią każde moje słowo.Przysunął sobie gwałtownym ruchem szklankę mleka.Szklanka przewróciła się, a mleko znalazło się w talerzu i na spodniach.- Donnerwetter! - wyrwało mu się.Wszyscy gruchnęli śmiechem.Kiedy zrobiło się trochę ciszej, Anita powiedziała spokojnie:- Gűnther trochę przesadził ze swoim słownictwem.- Trzeba było lepiej filtrować! - skarcił ją Stanczo.- Słusznie - zgodził się z nimi Takasi.- Słuchaj, Kroni, moim zdaniem raczej nie powinieneś wypowiadać na głos słów, które przychodzą ci do głowy w momencie stresu.Rodzice Gűnthe­ra nie poświęcali zbyt wiele uwagi wychowaniu swojego potomka.- Nie obrażaj moich rodziców - powiedział Gűnther niemal poważnie, - Zrobili wszystko, co mogli.Nawet posłali mnie do szkoły!- Nataszo - powiedział Kroni - podaj mi, z łaski swojej, sól.- Dlaczego pan tak na mnie patrzył? - zapytała Natasza, kie­dy po śniadaniu wyszli z namiotu.- Można było pomyśleć, że pan mnie zna.- Znam pewną dziewczynę, tam, u nas.Jest bardzo do pani podobna.- Podoba się panu?- Ona nie może mi się podobać.Przecież jestem śmierdzącym rurarzem.- Kim?- Rurarzem, który naprawia rury i kable w tunelach.- Kroni - powiedział Kruminsz, wychylając głowę z namio­tu.- Jeśli jest pan gotów porozmawiać z nami, to czekamy.- Naturalnie.- Ja też zostanę - oświadczyła Natasza.- Nie będę nikogo popędzał - powiedział Kruminsz - ale nie zapominajcie, że zostało nam tylko parę dni pracy.Albo i mniej.Zaczną się deszcze i po robocie.Ja sam postaram się jesz­cze skoczyć do wykopu.Wszyscy wysłuchali go bez sprzeciwu, jak uparci uczniowie, któ­rzy już dawno postanowili uciec z nudnej lekcji do kina.I zo­stali.Pojechała na wykop jedynie Anita, ceniąca każdą chwilę swego archeologicznego szczęścia, i Peterson, który dotarł do zna­komicie zachowanego pokoju mieszkalnego i nie chciał odkładać do jutra zbadania go.- Wrócimy do jadalni? - zapytał rurarz.Konferencja prasowa wyglądała zwyczajnie i powszednio, zu­pełnie nie tak, jak powinno wyglądać spotkanie dwóch odległych cywilizacji.Jedyna trudność polegała na tym, że Kroni nie wie­dział, jak zacząć.Dlatego powiedział:- Jeśli pozwolicie, to opowiem wam o śmierdzącym rurarzu, o Biesiadzie i wędrówce do Ognistej Otchłani.O tym, czego do­wiedziałem się od Spelów, jak poszedłem szukać Miasta na Górze i świetlistej jaskini z błękitnym stropem.A później wy wyjaśni­cie mi to, czego jeszcze nie zrozumiałem do końca.Gűnther, Maks Bieły i Kroni wrócili znad wejścia do podzie­mia o trzy godziny później, niż zamierzali.Zawinił grawilot, który znów się rozkraczył i dlatego trochę potrwało, zanim Stanczo przy­wiózł ich zwyczajnym łazikiem.Za to szperacz sprawował się dobrze, bo przecież coś w końcu musiało przyzwoicie działać, i udało im się zlokalizować górne, porzucone już poziomy podziemnego miasta.W drodze powrotnej Gűnther utyskiwał:- Powinniśmy już dawno go odnaleźć.Przecież to parę kro­ków od obozu.Piętnaście kilometrów.Mało tego, wystarczyło zbadać skład chemiczny wody w strumieniu, żeby domyślić się, że coś tu nie gra.- To nie twoja wina - powiedział Maks.- Z równym powo­dzeniem mogliśmy badać wszystkie strumyki w okolicy.Ale nie­pokoi mnie co innego.Zamilkł, jakby dając w ten sposób swym rozmówcom możliwość rozszyfrowania biegu swoich myśli.Gűnther nawet nie usiłował tego zrobić, bo od dawna podejrzewał Maksa o pewien rodzaj próżności, która ujawniała się w jego umyślnie beznamiętnym to­nie w momentach kryzysowych, kiedy Gűnther miał ochotę warczeć z wściekłości.Ta pełna poczucia wyższości próżność zabrzmia­ła także w tym zdaniu: “To nie twoja wina”.Przecież oskarżał nie tylko siebie.I nie tyle siebie, co Maksa, który był jego zwierzch­nikiem i decydował, które sektory należy zbadać.Już od dziesię­ciu lat Gűnther obrażał się na Maksa, chociaż nie mógł sobie wy­obrazić, żeby kiedykolwiek potrafił pracować z kimś innym, żeby mógł rozstać się z tym snobem.Nie doczekawszy się pomocy od Kroniego i Gűnthera, Maks zmu­szony był kontynuować:- To jest strefa wysokiej aktywności sejsmicznej.I wyraże­nie “żyć na wulkanie” jest najlepszym określeniem sytuacji miasta.Kroni rozumiał, że z każdą godziną zbliża się chwila, kiedy po­wie im “do widzenia” i wciśnie się w ciasną szczelinę pod skałą, gdzie zaczynało się zejście do miasta, o którym pragnął zapomnieć.Czas było wracać, a to oznaczało bliskie zetknięcie ze śmiercią, z którą i dawniej nie był w najlepszych stosunkach.Teraz wyda­wała mu się ona złowieszczym gadem, przybierającym w snach postać łagodnie przemawiającego Glizdy lub starej kobiety znad kwartałowego basenu, której oddał kawałeczek mydła.Zaczynało mu się wydawać, że już nie zdoła oddychać tamtym powietrzem, że będzie wymiotował od tamtych smrodów i zaczął odczuwać wrogość do Gűnthera siedzącego przy kierownicy łazika za to, że podzielił się z nim swoimi myślami.Kroniemu zrobiło się żal samego siebie.Mózg, nakarmiony nową wiedzą, protestował prze­ciwko temu, co go czekało i współczucie dla samego siebie prze­radzać się zaczęło w poczucie osamotnienia i izolacji, przypomina­jące stan, jakiego może doznawać człowiek wstępujący na szafot i nie chcący wyszukiwać w tłumie twarzy towarzyszy, którzy uniknęli aresztowania - dlatego, że im się udało, że zostają.Miasto zostało z prawej, bo podjeżdżali do obozu tą samą drogą, którą cztery dni temu wlókł się Kroni.Słońce rozpłaszczyło się nad lasem i spurpurowiało.- Jutro będzie wiatr - powiedział Gűnther.- Tak - zgodził się Maks.- Mam teraz z kim rozmawiać po niemiecku - powiedział Gűnther parkując łazika w długim szeregu maszyn stojących koło wielkiego namiotu, w którym mieścił się warsztat.- Mojego sentymentalizmu nie da się wyrazić w terralingwie.To jest język odpowiedni dla bezdusznego MaksaKroili odnalazł Kruminsza w laboratorium Takasiego.- Wilis - powiedział.- Chciałbym z panem porozmawiać.- Chce pan rozmawiać tutaj? - zapytał Kruminsz [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mikr.xlx.pl
  • Powered by MyScript