Wątki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tam zobaczyliśmy po razpierwszy przycupnięte pośród skał i głazów resztki starego czarnego domu, zbudowanego ponaddwa wieki wcześniej i konserwowanego co roku przez łowców z myślą o schronieniu.Były totylko cztery ściany i zbielałe od słońca i soli rozpórki nieistniejącego dachu.Nie mogłemuwierzyć, że przez najbliższe dwa tygodnie ma to być nasze lokum.Pan Macinnes musiał zauważyć nasze nietęgie miny, bo uśmiechnął się szeroko. Nie martwcie się, chłopcy.Za godzinę zmieni się nie do poznania.Będzie tam znacznie przytulniej niż teraz.Prawdę powiedziawszy, zajęło to niecałą godzinę.%7łeby dotrzeć do domu, musieliśmyprzedzierać się przez chaotycznie rozrzucone kamienie i głazy zalegające płaski szczytwzniesienia; ślizgaliśmy się na przypominającej szpinak brei porostów, guana i błota, próbującomijać fulmary, które kryły się w każdym niemal zagłębieniu i szczelinie.Zdawało się, że caływierzchołek wyspy roi się od ptaków i gniazd utkanych z postrzępionych skrawków kolorowychsznurów  resztek pozrywanych i porzuconych sieci rybackich: zielonych, pomarańczowych,niebieskich.Sprawiały osobliwe wrażenie w tym najbardziej pierwotnym i pradawnym miejscu.Nie sposób było umknąć przed wymiocinami świeżo opierzonych nurzyków, które reagowaływ ten sposób na naszą nagłą i niespodziewaną obecność.Ich paskudna zielona żółć ochlapywałanam buty i sztormiaki, a jej woń była niemal tak wstrętna jak smród guana, które pokrywałoprawie każdą zdradziecko śliską powierzchnię.W czarnym domu znalezliśmy owinięte brezentem wielkie płachty blachy falistej, poczym zabraliśmy się do ich mocowania między nachylonymi pod kątem belkami dachowymi.Potem przykryliśmy je brezentem i siecią rybacką aż do samej ziemi i obciążyliśmy głazami.Teraz nasze schronienie było odporne na wszelkie zmiany pogody i wodoszczelne.W środkupanowały mrok i wilgoć, a smród guana wydawał się przygniatający.Podłogę zaściełałyporzucone resztki budulca przeznaczonego na gniazda, i naszym pierwszym zadaniem byłoposprzątanie tego bałaganu i usunięcie gniazd z wszystkich zakamarków, by następnie przenieśćje ostrożnie między skały.W sześciu beczkach rozpalono torf, żeby osuszyć przesiąknięte wodądeszczową ściany; potem umieściliśmy zapasy w pomieszczeniu na tyłach, gdzie  gdyby to byłtradycyjny dom  trzymano by zwierzęta.Niebawem wnętrze wypełnił gęsty, dławiący dym, który miał stłumić zapach guanai wypłoszyć z kryjówek armie skorków.Ciekło nam z oczu.Artair, którego drogi oddechowezareagowały gwałtownie, wypadł na dwór, łapiąc spazmatycznie powietrze.Wyszedłem za nimi zobaczyłem, że ciągnie rozpaczliwie z inhalatora; po chwili, gdy lek zadziałał, panika ustąpiła.Wtedy zjawił się Gigs. Idzcie i rozejrzyjcie się po skale, chłopcy  powiedział. Nie macie tu teraz nic doroboty.Zawołamy was, kiedy żarcie będzie gotowe.I tak w porywach gwałtownego wiatru chłoszczącego po nogach i w strugach deszczuspływającego strumieniami ze sztormiaków ruszyliśmy powoli i ostrożnie po skale, kierując sięna północ w stronę trzeciego cypla, wielkiego łuku gładkiego kamienia, niemal oddzielonego odmacierzystej wyspy przez parów.Widzieliśmy tam sterty kamiennych kopczyków na tle szaregonieba  stosy kamieni poukładanych starannie jeden na drugim i tworzących kolumny wysokie conajmniej na metr, niczym nagrobki.Obok nich znalezliśmy resztki małej, przypominającej ulsiedziby, której dach już dawno się zapadł.Wyszukaliśmy płaskie kamienie do siedzeniai z trudem zapaliliśmy papierosy.O dziwo, nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia.Trwaliśmywięc w milczeniu i spoglądaliśmy za siebie, na An Sgeir.Mieliśmy z tego miejsca doskonaływidok na najwyższą część skały, tę, na której stała latarnia morska, niska, przysadzista betonowabudowla z włazem i dziwnie ukształtowanym szklanym dachem chroniącym lampę.Krążyływokół niej tysiącami ptaki.Obok znajdowało się jedyne na wyspie płaskie i równe miejsce kwadrat betonu wylanego na skale, by zapewnić lądowisko helikopterom przywożącym dwa razyw roku ekipę konserwatorską.Ze wszystkich stron otaczał nas ocean, wznoszący się i opadającyw dal przesłoniętą deszczem.Pomimo obecności jeszcze dziesięciu ludzi i najlepszegoprzyjaciela przy boku czułem się samotny jak nigdy.Zobaczyliśmy jakąś postać, która zbliżała się do nas po skale.Kiedy podeszła bliżej,okazało się, że to ojciec Artaira.Zawołał, pomachał i zaczął się wspinać w naszą stronę.Ponad zawodzeniem wiatru i łoskotem deszczu walącego w mój kaptur usłyszałem głos Artaira. Dlaczego, kurwa, nie może zostawić nas po prostu w spokoju!?Odwróciłem się, by sprawdzić, czy ta uwaga jest skierowana do mnie, ale on patrzyłprzed siebie, na zbliżającego się ojca.Poczułem lęk.Nigdy wcześniej nie słyszałem, by mówiłw ten sposób o swoim tacie. Nie powinieneś palić, Artair. To były pierwsze słowa pana Macinnesa, kiedy przy nasstanął. Masz astmę.Artair się nie odezwał, ale palił nadal.Jego ojciec usiadł obok. Znacie historię tej ruiny?  Wskazał zawalony ul, a my pokręciliśmy głowami. Topozostałości dwunastowiecznej mnisiej celi, którą, jak niektórzy twierdzą, zamieszkiwała siostraświętego Ronana, Bruinhilda.Podobna budowla znajduje się na skale zwanej Sula Sgeir, okołopiętnastu kilometrów na zachód stąd, blisko North Rona.Legenda głosi, że szczątki tej kobietyznaleziono w jednej z nich, ale nie wiem, czy tutaj, czy na Sula Sgeir.W każdym razie jej kościbyły tak zbielałe, jak drewno wyrzucone na brzeg, a w klatce piersiowej uwił sobie gniazdokormoran. Pokręcił głową. Trudno uwierzyć, że ktoś mógł żyć tu zupełnie sam. Kto wzniósł te kopce?  spytałem.Widziałem je z tego miejsca, dziesiątki, ciągnące sięwzdłuż krzywizny cypla jak cmentarz. Aowcy głuptaków  odparł pan Macinnes. Każdy z nas ma swój kopczyk.Co rokudorzucamy po kamieniu, a kiedy już przestaniemy tu przypływać, będą przypominały następnym,że tu byliśmy.Naszą uwagę zwrócił krzyk dobiegający od strony czarnego domu; zobaczyliśmy, że ktośdo nas macha. Pewnie przygotowali posiłek  zauważył pan Macinnes.Nim zdążyliśmy dotrzeć z powrotem do naszej siedziby, z otworu w dachu, specjalnie dotego przeznaczonego, dobywały się czarne kłęby.Wewnątrz zrobiło się zadziwiająco ciepło,dymu też było znacznie mniej.Pośrodku pomieszczenia, w otwartej beczce, Angel rozpalił ogień,nad którym grzał się garnek zawieszony na łańcuchu przyczepionym do dachu; był też grill dotostów i duża patelnia z bulgoczącym olejem.Smród guana i ptasich wymiocin zniknął i terazwyczuwało się zapach śledzi smażących się na patelni.W garnku gotowały się ziemniaki; Angelprzygotował też stos grzanek, którymi można było zgarniać sos, i dwa duże czajniki herbaty dopopijania.Kamienne półki wokół ścian, szerokie na dziewięćdziesiąt centymetrów, przykryte byłybrezentem i materacami, które wciągaliśmy wcześniej po skałach.Nasze łóżka.W migotliwymżółtym blasku świeczek rozstawionych w całym pomieszczeniu widziałem pełzające po nichkaraluchy i skorki.Zadrżałem na myśl, że można tu spędzić choć jedną noc, nie wspominając jużo czternastu.Albo więcej [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mikr.xlx.pl
  • Powered by MyScript