Wątki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Nie, nie jestem wariatem - dodałem, starając się mówić spokojnie i rozsądnie.- To wszystko ma sens.Jak w reakcji łańcuchowej.Nastąpiła długa chwila ciszy.Przerwał ją ryk samo­lotu przelatującego nad dachem pawilonu.Przez sklep przetoczyło się jękliwe echo gwizdu silników.- Chciałem, żeby pani odeszła, ale pani wciąż waliła do drzwi.Nie posłuchała mnie pani.Zdjęła klipsy i jeden po drugim wrzuciła je do otwar­tej torebki.- Proszę - powiedziała.Gapiłem się na nią, nie rozumiejąc, czego ode mnie chce.- Niech pan to weźmie.Wyciągnąłem lewą rękę i ostrożnie ująłem to­rebkę.- Nie zrobiłem tego dla pieniędzy.Nie chciałem.Milczała.Nie wiedziała, o czym mówię.- Było jak w tych starych bajkach o ludziach za­przedających duszę diabłu.Jeden zły uczynek pociąga za sobą jeszcze gorszy, a ten gorszy zmusza człowieka do popełnienia czynu jeszcze straszniejszego.I tak dalej, i tak dalej.Dotarłem aż tutaj, na samo dno.- Wskazałem maczetą trupa.- Głębiej pogrążyć się nie można.- Nie - szepnęła kobieta, chwytając się ostatniej deski ratunku.- Nie można.Wyprostowała się, wyciągnęła do mnie rękę.Prze­stąpiłem z nogi na nogę i zrobiłem krok do tyłu.- Na tym poprzestaniemy, prawda?Chciała spojrzeć mi w oczy, ale szybko odwróciłem głowę i popatrzyłem na martwego brodacza.Gapił się w sufit.- Już dość, już wystarczy.- Ostrożnie, z wahaniem, jakby stała na zamarzniętym stawie i badała nogą śliskość lodu, ruszyła w moją stronę.Wciąż słyszałem głos Sary.Czaił się pod otoczką wypowiadanych przez kobietę słów i mimo rozpacz­liwych prób, nie mogłem go stamtąd wyrugować.To­rebkę ściskałem w lewej, maczetę w prawej ręce.- Pomogę panu - szepnęła.Stanęliśmy ramię w ramię.Powoli, ostrożnie, jakbym był małym dzikim zwierzątkiem, które bała się spro­wokować do obrony, zaczęła mnie obchodzić, zmierza­jąc do drzwi.- Wszystko będzie dobrze.Postąpiła jeszcze jeden krok i minęła próg.Śledziłem ją wzrokiem.Przez moment miałem szczerą ochotę pozwolić jej odejść.Chciałem, żeby to za mnie skończyła, pragnąłem złożyć swój los w jej ręce.Lecz sekundę później odwróciła się do mnie ple­cami - przechodziła na palcach przez kałużę - i po­wstrzymujące mnie hamulce puściły.Zrobiłem krok do przodu, uniosłem maczetę nad głowę i ciąłem ją w szyję.Tak samo jak kasjer, wyczuła, że uderzyłem, zanim ostrze ją ugodziło.Zaczęła się odwracać i podnosić rękę, skrzekliwie zapiszczała, jakby - co absurdalne - chciała zdławić w sobie śmiech, a potem maczeta rozpłatała jej szyję.Siła ciosu odrzuciła staruszkę w le­wo, na półki.Upadła na podłogę, zrzucając z nich kilka puszek zupy.Umarła inaczej niż kasjer, bez żadnych melodramatycznych gestów.Po prostu upadła w kałużę i krwawiąc skonała.Puszki poturlały się po podłodze z cichutkim metalicznym brzękiem, a gdy znieruchomiały, w skle­pie zapadła głucha cisza.Cały świat zamarł.Do domu dotarłem tuż przed siódmą.Zaparkowałem na podjeździe i pamiętając, że okna sąsiadów są bardzo blisko, maczetę i futro staruszki zostawiłem w samo­chodzie.Stanąwszy na ganku, poczułem swąd palonego drew­na, ostry i kojący.Sara rozpaliła w kominku.Zdjąłem buty i wniosłem je do środka.W korytarzu panowała ciemność, a drzwi do saloniku były zamknięte.Sara krzątała się w kuchni.Usłyszałem cichy odgłos otwieranej lodówki i brzęk kieliszków.Mignęła mi w progu.Była w szlafroku, miała rozpusz­czone włosy.- Zaczekaj! - krzyknęła.- Nie wchodź, dopóki cię nie poproszę.Światło w kuchni zgasło i usłyszałem, jak Sara wchodzi do saloniku.Znieruchomiałem w ciemnym korytarzu z butami w jednej, z papierową torebką wypchaną pieniędzmi w drugiej ręce.Po jej głosie poznałem, że jest podekscytowana, szczęśliwa.Myś­lała, że nareszcie jesteśmy wolni, wolni i bogaci, i chciała to oblać.Nie wyobrażałem sobie, jak jej to powiem.- Już! - krzyknęła.- Chodź!Byłem tylko w skarpetkach, więc bezszelestnie prze­ciąłem korytarz i wetknąwszy torebkę pod pachę, rozsunąłem drzwi.- Voila! - zawołała triumfalnie.Leżała na podłodze, podpierając się łokciem.Zrzuciła szlafrok i owinęła się skórą niedźwiedzią sprzed ko­minka.Pod spodem była naga.Uwodzicielsko rozpusz­czone włosy zasłaniały jej twarz, ale po sposobie, w jaki trzymała głowę, poznałem, że się do mnie uśmiecha.Tuż przy łokciu stała butelka szampana.Obok niej - dwa kieliszki.Światło było zgaszone; salonik tonął w miękkiej poświacie bijącej od ognia, który migocząc w lustrze naprzeciwko, wprawiał pokój w pozorne drżenie, jakby ktoś stojący na dworze walił pięścią w ścianę.Okna były szczelnie zasłonięte.Najpierw zobaczyłem płócienną torbę.Stała w drzwiach do kuchni, pusta i sflaczała.Pieniądze leżały na podłodze, paczka przy paczce.Starannie ułożone, tworzyły jednolity zielonkawy dywan.Na dywanie spoczywała Sara.- Oto plan wieczoru - rzekła matowym głosem przez kurtynę z włosów.Podniosła butelkę.- Lekko się wstawimy, a później przelecę cię na materacu za cztery miliony dolarów.Kusicielski alt zawiódł ją, gdy wypowiadała ostatnie słowa, i nagle onieśmielona, zachichotała jak mała dziewczynka [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mikr.xlx.pl
  • Powered by MyScript