[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Tak, trzeba je wepchnąć pod nogi martwego pilota, pomyślałem, wcisnąć do dziobu maszyny, i to jak najgłębiej.Wyjąłem pieniądze z plecaczka, rękawicami przetarłem torbę, żeby usunąć z niej odciski palców, przykucnąłem i ułożyłem ją na podłodze.Przepchnąłem torbę między fotelami, potem koło butów martwego pilota, aż oparła się o coś twardego i nieustępliwego.Plecy miałem zlane potem, zimnym i lepkim, musiałem wstrzymać oddech, co przyprawiło mnie o zawroty głowy.Stwierdziwszy, że torba dalej nie wejdzie, wstałem, chwyciłem pilota za ramiona i pchnąłem go delikatnie do przodu.Dał się pochylić z zadziwiającą łatwością, ale w ostatniej chwili, gdy już, już miałem go puścić, głowa mu gwałtownie opadła i grzmotnęła w deskę rozdzielczą z donośnym plaśnięciem przypominającym odgłos, jaki wydaje kij baseballowy uderzający piłkę.Krwawy sopel pękł i roztrzaskał się na podłodze.Głęboko odetchnąłem, zrobiłem krok do tyłu, wyprostowałem się, dotykając czapką metalowego sufitu i zastygłem bez ruchu.Nie mogłem wyjść, jeszcze nie.Musiałem wszystko dokładnie przeanalizować.Ślady krwi? Szukałem.Pieniądze? Zostawiłem.Pilot? Siedzi jak trzeba.Nic tu po mnie.Zapiąłem kurtkę, zawróciłem do drzwi i raptem zamarłem.Przed progiem siedziały dwie wrony.Siedziały i czujnie mnie obserwowały.Dziwne, ale zanim się jeszcze odwróciłem, wiedziałem, że tam będą, bo ich obraz - dwa mroczne cienie czyhające w głębi samolotu - mignął mi przed oczyma wyobraźni.Dziwne i niesamowite - jakbym stworzył je myślą.Patrzyłem na nie.Ani drgnęły.Zamachałem rękami.- A sio! - krzyknąłem.- Precz!Jedna z nich cofnęła się o parę centymetrów.Druga tkwiła nieruchomo w miejscu.Powoli, bardzo powoli zrobiłem krok naprzód.Ta tchórzliwsza czmychnęła do drzwi.Przysiadła w progu i połyskując piórami lśniącymi od wpadającego do kabiny światła, zerknęła na mnie.Odważniejsza groźnie rozczapierzyła skrzydła, jakby chciała mnie postraszyć, i przekrzywiła łeb: najpierw w lewo, potem w prawo.Raptem wyciągnęła szyję i wojowniczo zakrakała.Odpowiedziało jej stłumione echo.Gdy przebrzmiało, ptak opuścił skrzydła i ostrożnie postąpił krok w moim kierunku.- Paszła won! - ryknąłem.Wrona siedząca bliżej drzwi zakrakała skrzekliwie i wyskoczyła za próg.Słyszałem, jak zamachała skrzydłami i odleciała.Lecz ta wojownicza po prostu tam siedziała, przekrzywiając łebek i łypiąc na mnie jednym, potem drugim okiem.Ruszyłem ku niej, tupiąc w podłogę.Ptak cofnął się niezdarnie do drzwi i znowu rozczapierzył skrzydła.Obserwowałem go i czekałem.- Wychodzę - powiedziałem jak idiota i szurając nogami, zrobiłem dwa kroki w kierunku drzwi.Wrona ustąpiła pola, odskakując z uniesionymi skrzydłami w mrok panujący w ogonie samolotu.Musiałem iść przygarbiony, z pochylonymi ramionami.Głośno tupałem i szurałem butami.Gdy dotarłem do drzwi, obróciłem się, żeby wyjść tyłem, nie spuszczając wrony z oka.Jeszcze bardziej rozczapierzyła skrzydła i znowu przekrzywiła łeb, pilnie mnie obserwując.- Wychodzę - powtórzyłem, przeciskając się na zewnątrz.Świat wydał mi się dużo jaśniejszy niż poprzedniego wieczoru.Stanąłem przy drzwiach i naparłem na nie całym ciałem.Zatrzasnęły się ze zgrzytliwym piskiem.Mary Beth zniknął.Odnalazłem wzrokiem jego ślady - prowadziły w kierunku drogi.Zawołałem go dwa razy bez wielkiej nadziei, że do mnie przybiegnie i zrezygnowałem z dalszego nawoływania, zakładając, że wrócił do Jakuba.Wspinając się na łagodne zbocze, uświadomiłem sobie, że sad jest jakby trochę inny, że oprócz iluzorycznej jasności dnia zaszła w nim jakaś zmiana, ale jej istotę zrozumiałem dopiero wtedy, gdy dotarłem do krawędzi niecki.Słyszałem warkot silnika, niski, monotonny i jękliwy pomruk, który wisiał w powietrzu jak brzęczenie roju pszczół.Dochodził od strony drogi.To był skuter śnieżny.Przystanąłem spięty, wsłuchując się weń, próbując ustalić, co to właściwie oznacza.Wiatr przycichł, zrobiło się nieco cieplej, a gdy zerknąłem w niebo, stwierdziłem, że obłoki, miast gęstnieć i pęcznieć od zapowiadanego śniegu, zaczynają ustępować miejsca błękitowi.Na południu niebo było już prawie czyste.Warkot skutera śnieżnego, choć wciąż odległy i przytłumiony, powoli przybierał na sile.W sadzie pokrakiwały do siebie wrony.Po raz ostatni spojrzałem na samolot lśniący matowo na dnie płytkiej kotliny, odwróciłem się i pobiegłem w kierunku drogi.Biegnąc wytężałem słuch, ale warkotu skutera nie słyszałem, gdyż zagłuszało go moje sapanie, szelest rękawów, którymi pocierałem o kurtkę, chrzęst butów w głębokim śniegu i wiatr wiejący zza śmigających obok drzew.Śnieg był mokry i grząski, buty ciężkie i szybko się zmęczyłem.Po kilku minutach, mniej więcej w połowie drogi, zwolniłem.Kiedy przestałem biec, znowu usłyszałem warkot silnika.Był już blisko.Dochodził chyba z prawej strony, zza drzew, które przesłaniały mi widok.Słyszałem też ujadanie Mary Beth.Przeszedłem z dwadzieścia metrów, żeby uspokoić rozkołatane serce, wziąłem głęboki oddech i znowu ruszyłem biegiem.Najpierw zobaczyłem samochód, moje ciemnozielone kombi stojące na poboczu drogi.Wychynęło zza drzew, zmaterializowało się jak cień.Przed samochodem, niczym wielki czerwony drogowskaz, stał mój brat.Obok niego zobaczyłem mężczyznę znacznie niższego, a pod nim, dokładniej mówiąc między jego nogami, dostrzegłem skuter śnieżny, którego silnik pracował na jałowym biegu, wypluwając przez rurę wydechowa gęste kłęby jasnoszarego dymu.Mężczyzna był drobny i stary, ubrany w pomarańczową kurtkę myśliwską.Dwight Pederson - rozpoznałem go od razu.Z ramienia zwisała mu strzelba.Rozpoznawszy w intruzie Pedersona, natychmiast zwolniłem.Do drogi miałem jeszcze około trzydziestu metrów, lecz momentalnie uświadomiłem sobie, że ryzyko, na jakie naraził nas Jakub, wdając się w rozmowę ze starcem, przerodzi się w prawdziwe niebezpieczeństwo, jeśli wypadnę z lasu jak wariat i pobiegnę ku nim na złamanie karku.Nie, musiałem iść powoli, musiałem reagować, miast działać.Włożyłem ręce do kieszeni i niespiesznie klucząc między drzewami, próbowałem przybrać pozę człowieka spokojnego, opanowanego i beztroskiego.Pederson dostrzegł mnie pierwszy.Spojrzał w moim kierunku, jakby się chciał upewnić, kogo widzi, a potem lekko uniósł rękę w geście powitania.Odmachałem mu wesoło, z uśmiechem.Jakub coś do niego mówił.Mówił szybko, gorączkowo, nie słyszałem co, ale odniosłem wrażenie, że się ze starcem sprzecza.Potrząsał głową, rozcinał rękami powietrze, a gdy Pederson mnie zauważył, przestraszony Jakub rzucił okiem w kierunku lasu, ale mówić nie przestał.Dwight chyba go nie słuchał.Dodał gazu, mruknął coś i ruchem głowy wskazał zaśnieżone pobocze
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plmikr.xlx.pl
|