X
 

     

Wątki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mury wieży zaczęły wyczuwalnie wibrować.Horn zaklął.Tomasz Alfa zasko-wyczał.Jeden z debili zapłakał głośno, zaczął krzyczeć.Szarlej zerwał się jaksprężyna, doskoczył, krótkim ciosem pięści w skroń zwalił go na barłóg, uciszył. Bosmoletic, Jeysmy, Eth  Reynevan pochylił się, dotknął czołem środkapentagramu.Potem, wyprostowany, sięgnął po wyszlifowaną, wyostrzoną na ka-mieniu złamaną główkę hufnala.Mocnym pociągnięciem przeciął skórę na opusz-ku kciuka, dotknął krwawiącym palcem czoła.Nabrał powietrza, świadom, żedochodzi do momentu największego ryzyka i niebezpieczeństwa.Gdy krew po-płynęła dostatecznie obficie, namalował nią w środku kręgu znak.Tajemny, budzący grozę, zakazany znak Scirlin. Veni Mersilde!  krzyknął, czując, jak fundament Narrenturmu zaczynatrząść się i dygotać.Tomasz Alfa zaskowyczał znowu, ścichł natychmiast, gdy Szarlej pokazał mupięść.Wieża dygotała coraz wyrazniej. Taul!  ewokował Reynevan, gardłowo i chrapliwie, jak kazały grymuary. Varf! Pan!Krąg Goetyjski buchnął silniejszą jasnością, oświetlone przezeń miejsce naścianie pomału przestawało być tylko plamą światła, zaczynało nabierać kształtówi konturów.Konturów człowieka.Nie do końca człowieka.Ludzie nie miewali anitakich wielkich głów, ani takich długich rąk.Ani wielkich rogów, wyrastającychz czoła sklepionego jak u wołu.Wieża dygotała, debile wyli na różne głosy, wtórował im głośno Tomasz Alfa.Horn zerwał się. Dość tego!  wrzasnął, przekrzykując hałas. Reynevan! Zatrzymaj to!Zatrzymaj, psiakrew, to diabelstwo! Zginiemy przez ciebie! Varf! Clemialh!Dalsze słowa ewokacji uwięzły mu w gardle.Zwietlista postać na ścianie by-ła już na tyle wyrazna, by móc spojrzeć na niego dwojgiem wielkich wężowychoczu.Widząc, że postać nie ogranicza się do patrzenia, lecz i wyciąga ręce, Rey-nevan wrzasnął ze strachu.Zgroza sparaliżowała go. Seru.geath!  wybełkotał, świadom, że plącze. Ariwh.Szarlej doskoczył, chwycił go od tyłu za gardło, drugą dłonią zakneblowałusta, odciągnął, bezwładnego ze strachu powlókł po słomie w najdalszy kąt, mię-418 dzy debili.Tomasz Alfa uciekł na schody, przerazliwym wrzaskiem wzywającpomocy.Horn zaś  widać było, że w zupełnej desperacji  porwał z podłogikibel i chlusnął jego zawartością na wszystko: na occultum, na krąg, na pentagrami na wyłaniającą się ze ściany aparycję.Ryk, który się rozległ, sprawił, że wszyscy zakryli uszy dłońmi i skurczyli sięna klepisku.Nagle powiało okropnym wichrem, zaszalała kurzawa poderwanejsłomy i kurzu, pył wdarł się do oczu, oślepił.Ogień na ścianie przygasł, stłumionykłębami śmierdzącej pary, syczał, wreszcie zgasł zupełnie.Nie był to jednak koniec.Bo nagle huknęło, huknęło straszliwie, ale nie odstrony zasnutego cuchnącym dymem occultum, lecz z góry, ze szczytu schodów,od drzwi.Sypnął się gruz, istny grad ociosanych kamieni w białej chmurze tynkui zaprawy.Szarlej chwycił Reynevana i skoczył wraz z nim pod arkadę schodów.W samą porę.Na ich oczach spadająca z góry, obciążona zawiasem gruba dechaz drzwi ugodziła jednego ze spanikowanych debili prosto w czaszkę, rozłupującją jak jabłko.W lawinie gruzu spadł z góry człowiek, z rękoma i nogami rozpostartymiw kształt krzyża.Narrenturm wali się, przemknęło przez głowę Reynevana.Rozpada się w gru-zy turris fulgurata, wieża trafiona piorunem.Biedny śmieszny błazen spada z roz-latującej się w złomy Wieży Błaznów, leci w dół, ku zagładzie.Ja jestem tymbłaznem, spadam, lecę w otchłań, na dno.Zagłada, chaos i destrukcja, winnymktórych jestem ja sam.Błazen i szaleniec, wywołałem demona, otwarłem wrotapiekieł.Czuję smród piekielnej siarki. To proch. odgadł jego myśl skurczony obok Szarlej. Ktoś prochemwysadził drzwi.Reinmarze.Ktoś. Ktoś nas uwalnia!  krzyknął, gramoląc się z gruzowiska, Horn. Toratunek! To nasi! Hosanna! Hej, chłopy!  krzyknął ktoś z góry, od strony wysadzonych drzwi, skądbiła już jasność dnia i mrozne, świeże powietrze. Wychodzić! Jesteście wolni! Hosanna!  powtórzył Horn. Szarleju, Reinmarze! Wychodzimy, ży-wo! To nasi! Czesi! Jesteśmy wolni! Dalej, żywo, na schody!Sam pobiegł pierwszy, nie czekając.Szarlej pobiegł za nim.Reynevan rzuciłokiem na wygasłe, wciąż jeszcze parujące occultum, na skulonych w słomie de-bili.Pospieszył na schody, po drodze przestępując nad zwłokami Tomasza Alfy,któremu rozbijająca drzwi eksplozja przyniosła nie wolność, lecz śmierć. Hosanna!  na górze Urban Horn witał już oswobodzicieli. Hosanna,bratrzy! Witaj, Halada! Na Boga, Raabe! Tybald Raabe! To ty? Horn?  zdziwił się Tybald Raabe. Ty tutaj? Ty żyjesz? Chryste, pewnie! Jak to więc? Więc to nie z mojego powodu.419  Nie z twojego  wtrącił nazwany Haladą Czech z wielkim czerwonymkielichem na piersi. Radem, Horn, cię widzieć całym, ano.A i knez Ambrożsię uraduje.Ale napadliśmy na Frankenstein z drugiego powodu.Dla nich. Dla nich? Dla nich  potwierdził, przepychając się przez zbrojnych Czechów, ol-brzym w pikowanej przeszywanicy, czyniącej go jeszcze większym. Szarleju.Reinmarze.Witajcie. Samsonie. Reynevan poczuł, jak wzruszenie ściska mu gardło.Samsonie.Przyjacielu! Nie zapomniałeś o nas. A bo to  uśmiechnął się szeroko Samson Miodek  da się zapomnieć?O takich dwóch jak wy dwaj? Rozdział 29w którym bohaterowie wyswobodzeni z Narrenturmu są wolni  ale, jak sięokazuje, nie całkiem.Biorą udział w wydarzeniach historycznych, dokład-niej: w puszczaniu z dymem kilku wsi i miasteczek.Potem Samson ratuje to,co można, potem dzieją się różne rzeczy, aż wreszcie na koniec bohaterowieodchodzą.Droga ich, by użyć metafory poety, wiedzie in parte ove non � cheluca.Leżący na dachach śnieg zakłuł w oczy oślepiającą bielą.Reynevan zachwiałsię, gdyby nie ramię Samsona, byłby jak nic spadł ze schodów.Od strony hospi-cjum dobiegał wrzask i huk wystrzałów.Jęczał boleśnie dzwon kościoła szpital-nego, biły też na alarm dzwony wszystkich świątyń Frankensteinu. Prędzej!  krzyknął Halada. Ku bramie! I kryj się! Strzelają!Strzelali.Bełt z kuszy świsnął im nad głowami, rozłupał deskę.Kuląc się,zbiegli na podwórze.Reynevan potknął się, upadł na kolano w błoto zmieszanez krwią.W okolicach bramy i przy szpitalu leżeli zabici  kilku bożogrobcóww habitach, kilku pachołków, kilku żołnierzy Inkwizycji, pozostawionych widaćprzez Grzegorza Hejncze. Prędzej!  ponaglił Tybald Raabe. Do koni! Tutaj!  wrył przy nich wierzchowca Czech w zbroi, z pochodnią w ręku,osmolony i okopcony jak diabeł. %7ływo, żywo!Zamachnął się, cisnął pochodnię na strzechę szopy.Pochodnia stoczyła się pomokrej słomie, zasyczała w błocie.Czech zaklął.Zaleciało dymem i pożarem, ponad dachy stajni wystrzelił płomień, kilkuCzechów wywodziło stamtąd tupiące konie.Znowu huknęły strzały, rozbrzmiałwrzask, łomot, walczono, jak można się było domyślić, przy szpitalnym kościele,z kościoła właśnie, z okienek wieży i z okien chóru strzelano z kusz i hakownic,biorąc na cel wszystko, co się ruszało.U wejścia do płonącego budynku medicinarium leżał oparty o mur bożogro-biec.Był to brat Trankwilus.Mokry habit tlił się na nim i parował.Mnich oburącz421 trzymał się za brzuch, spomiędzy palców obficie lała się krew [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mikr.xlx.pl
  • Powered by MyScript