Wątki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Szynk, pijak w rynsztoku,tania prostytucja, zdechły pies gnijący na środku ulicy, starowinka kryjąca swą drżącą ruinę podczarną mantylką, cmentarz, koty, organy i woń kadzidła, alkohol, księżyc, noc i  marzenie,marzenie.Oto motywy Baudelaire a, to jego pejzaże paryskie; wszystko do nabycia i u nas.Trupia cera baudelairowskiej muzy jakże harmonizowała z ówczesnym podwawelskim klimatem.Z Fleurs du mal można było sobie ułożyć kalendarzyk przeżyć, a raczej ich braku; brewiarzpustki i  pełni zarazem.Wszystko zmieniało się przez niego w poezję, wszystko stawało sięprzeduchowione, nawet straszliwe błoto krakowskie.Charakterystyczne jest, że jedyny wierszBaudelaire a, jaki mnie wówczas natchnął, aby go sobie przetłumaczyć na prywatny użytek  tobył jego sonet Brumes et Pluies.Ileż razy, godzinami brodząc w błocie, rozpaczliwie obchodzącw kółko śpiący już Kraków, smagany drobnym deszczem, mamrotałem:Kocham was, nasycone wonią mgły błotnistej,Pózna jesieni, wiosno; serce moje w mglistySpowiwszy całun, kładąc na wilgotne mary.itd.początek owego sonetu, który kończył się także k r a k o w s k o:Chyba, w bezksiężycowy wieczór, twarz przy twarzy,Uśpić smutek w ramionach, które traf nadarzy.Tu poezja stawała się rozgrzeszeniem: melancholia zmarłego przed ćwierć wiekiem poetystawała się niemal rajfurką.Jeszcze bliższy byłby nam Baudelaire, gdybyśmy mogli wówczas znać poufniejszą biografię101 poety, jego wieczną małoletniość, mizerne niedobory pieniężne, zależność od rodziny,uprzykrzoną kuratelę, dziecinny stosunek do matki, dąsy na ojczyma.Ale wtedy jeszczeBaudelaire nie miał biografii, miał tylko legendę.Zresztą sama jego poezja wystarczała.Toprzeczarowanie nędznej ciasnoty życia było niby parą skrzydeł, które można było sobie przypiąći szybować nimi, jak na nartach, po krakowskich ulicach; oczywiście raczej w nocy niż w dzień.Widziana przez te szkiełka rzeczywistość stawała się na wskroś baudelairowska: brzydotapuszyła się wyrafinowaniem piękna, nuda udawała, że jest interesująca.Zdechły pies w chmurzebrzęczących much był żywym poematem;  olbrzymka dość średniego wzrostu, oglądana wpanopticum, urastała do wymiarów La G�ante, a gościna trupy Syngalezów w ParkuKrakowskim stawała się  lichym co prawda  pretekstem do recytowania sobie pachnącejegzotycznym Wschodem inwokacji A une Malabaraise.A już niewinne świętokradztwaBaudelaire a, te miały aż za wiele żeru w tym mieście kościołów.Dzięki niemu Kraków wnajokropniejszej dobie swego istnienia oglądał może o parę samobójstw mniej: rozpaczrozchodziła się po kościach.poezji.A to, co stanowi miejscami słabszą stronę baudelairowskiejpoetyki  dziecinna poza, to z pewnością nie było przeszkodą w porozumieniu się z młodymidekadentami znad Wisły.Cóż dopiero, kiedy ktoś został przypadkowo studentem medycyny! Zimne i przeszywająceoczy Baudelaire wyglądały z oczodołów trupiej czaszki przy lekcji anatomii; Baudelairetowarzyszył do prosektorium, stroił w posępną poezję salę szpitalną i ciała wzdęte puchliną;kapryśnym rytmem skandował puls śmiertelnie chorej na serce młodej dziewczyny, której siępodawało digitalis; wyłaniał się z mroku obok szafki z narkotykami, kuszącym gestempodsuwając strzykawkę Prawatza.Tu był ten przyjaciel najniebezpieczniejszy; on, autorrozprawy porównawczej o winie i haszyszu, jako o środkach pomnożeni ao s o b o w o ś c i.Et, wino, haszysz.to już nie na Kraków takie fanaberie: a wódki niełaska?I tu nastąpiła zmiana warty: Baudelaire oddał swoją krakowską gromadkę w inne ręce, w ręcePrzybyszewskiego.Ale został z nami.Jakżeby inaczej: toż był on jednym z owych po�tesmaudits, poetów przeklętych, tak drogich naszemu Stachowi.I zaczęło się dla Baudelaire a wKrakowie nowe życie: przystał do bandy już na zupełnego swojaka.Recytowało się  co prawdaparskając śmiechem, tak bardzo pryzmat polskiego języka inaczej łamie pewne promienie  tęsamą Przedmowę do Kwiatów grzechu (czy Kwiatów zła, jak kto woli), ale już po polsku, wdobrym przekładzie Brzozowskiego:.jak ubogi rozpustnik kąsa, z żądzą w oku,Całując nierządnicy starej pierś zmęczoną,Tak my chwytamy rozkosz w bólu utajoną,Ssąc ją jak pomarańczę starą i bez soku.Alboż to nie był poemat zrodzony pod Wawelem, poemat ubogiego dekadenta? A ileż razy nawpół żartem, a na wpół z przejęciem odmawialiśmy gdzieś nad ranem, klęcząc i bijąc się wpiersi, ową Litanię do Szatana i jej rytmiczne kuplety:Który starym pijaka kościom niespożytąDajesz giętkość, gdy wpadnie pod końskie kopyto.O Szatanie, mej długiej nędzy się ulituj!.Tyle wspomnień, tak krakowskich, tak swojskich! I dlatego mimo jego fantastycznej karierytrudno mi myśleć o Baudelairze jak o cudzoziemskim luminarzu.Co najwyżej przedstawia mi sięon niby drugi Conrad Korzeniowski, którego nam obcy zabrali.Ale co do mnie, zawsze go będę102 widział na tle Krakowa, jak w dżdżystą jesienną noc, z gołą głową, snuje się po krętych,błotnistych ulicach, świecąc w mroku swymi fosforyzującymi, jak u kota, oczami.103 CZYSTA POEZJAParu moich znajomych nakryto świeżo w domu gry.Trochę byli tym spłoszeni, ale ogłosili wpismach, że to nie był dom gry, tylko dom schadzek, a grało się jedynie dla zabawy, no i jakośrzecz się załagodziła.Jedni się trochę gorszyli, drudzy się śmiali; co do mnie, wyznaję, że mnieto rozmarzyło.Zaraz wyjaśnię dlaczego.Byłem.(niech się już wyspowiadam kolejno z moich grzechów) byłem  dawno już temu graczem.Graczem namiętnym, frenetycznym i dość nieszczęśliwym.Nieszczęśliwym, naszczęście, bo gdybym, na nieszczęście, był szczęśliwym, obawiam się, że byłbym został przy tymzajęciu.Byłem tedy graczem; mogę się przyznać, już jest przedawnienie.Za okolicznośćłagodzącą niech mi posłuży rozdwojenie duchowe.Skazany na obkuwanie podręcznikówmedycyny, od których myśl mi uciekała, a broniąc się przed oblegającymi mniezainteresowaniami umysłowymi, które mi się wydawały szkodliwym zbytkiem wobec wiszącychwciąż nad głową egzaminów lekarskich, nie umiałem znalezć innego rozwiązania, jak tylkochowając głowę jak struś.do domów gry.Wtedy znikała medycyna, filozofia, literatura, zchwilą gdy ciągnąłem dziewiątkę (a choćby ósemkę) do figury, żyłem czystą poezją, bo na dniezawsze byłem i jestem tylko poetą.Mówiąc  domu gry , popełniam bezczelny eufemizm, bo właściwie były to spelunki przykawiarni.Czasem, dla bezpieczeństwa, wprost pokoik w mieszkaniu właściciela tejże, gdziezresztą za całe umeblowanie był stół do gry, trochę krzeseł i w kącie nocnik.Ten ostatni sprzętbył niejako symboliczny; miał oznaczać, że to jest mieszkanie prywatne i że policja nie ma tamprawa wstępu.Miała co prawda od biedy to prawo, ale korzystała z niego rzadko, niejakozmuszona, w razie jakiejś poważnej denuncjacji.Raz, w czasie takiego najścia policji, wsławił sięswoim naiwnym okrzykiem znany dobrze w ówczesnym Krakowie lekarz bez pacjentów, zwanypo imieniu  Tyda , a w przydomku  stary szmenda , gracz legendarny, obłąkany, mityczny,który wobec komisarza policji zgarniającego ze stołu pieniądze założył protest:  Paniekomisarzu, ta setka stoi za piątkę. (Co znaczyło, że obstawił tylko pięć guldenów, a położyłsetkę z braku drobnych [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mikr.xlx.pl
  • Powered by MyScript