[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Sięgnął do obszarpanej kieszeni po papierosa.Po drugiej stronie ulicy znajdowała się opuszczona kawiarnia.Na kontuarze wciąż sta-ło jedzenie pozostawione przez uciekających w popłochu ludzi.Na patelni skwierczałhamburger, w dzbanku bulgotała gorąca kawa.Na trotuarze leżały artykuły spożywcze upuszczone przez zaalarmowanych prze-chodniów.Warczał silnik porzuconego samochodu. No i? zapytał Leon. Co robimy? Nie wiem. Nie możemy tak po prostu. Nie wiem! Stone zerwał się z krawężnika.Przeszedł na drugą stronę i przestą-pił próg kawiarni.Patrzyli, jak zasiada za kontuarem. Co on wyprawia? zdumiał się Vecchi. A skąd mam wiedzieć. Parkhurst poszedł za Stone em. Co pan wyprawia? Czekam, aż mnie obsłużą.Parkhurst niezgrabnym ruchem pociągnął go za rękaw. Chodzmy, kapitanie.Nikogo tutaj nie ma.Wszyscy uciekli.Stone zbył jego uwa-gę milczeniem.Z beznamiętnym wyrazem twarzy siedział za kontuarem.Biernie czekał,aż ktoś przyjdzie i go obsłuży.Parkhurst cofnął się do pozostałych. Co tu się, do cholery, stało? zapytał Bartona. Co oni sobie myślą?Ulicą nadbiegł łaciaty pies.Wyminął ich, zesztywniały i czujny, węsząc podejrzliwie.Następnie zniknął w bocznej ulicy. Twarze rzucił Barton.173 Twarze? Obserwują nas.Tam. Barton wskazał jakiś budynek. Chowają się.Dlaczego?Dlaczego się przed nami chowają?Naraz Merriweather znieruchomiał. Ktoś jedzie.Odwrócili się pospiesznie.Dwa czarne samochody weszły w zakręt i jechały w ich kierunku. Dzięki Bogu mruknął Leon.Oparł się o ścianę budynku. Nareszcie.Samochody zatrzymały się przy krawężniku.Otwarto drzwi.Na zewnątrz wyleglimężczyzni i otoczyli ich w milczeniu.Eleganccy, w krawatach, kapeluszach i długichszarych płaszczach. Jestem Scanlan powiedział jeden z nich. FBI. Był starszym człowiekiemo szpakowatych włosach.Mówił oschłym, lodowatym głosem.Bacznie przyjrzał się ca-łej piątce. Gdzie jest szósty? Kapitan Stone? Tam. Barton wskazał kawiarnię. Przyprowadzić go.Barton posłusznie udał się do kawiarni. Kapitanie, oni tam są.Niech pan przyjdzie.Stone wyszedł za nim na ulicę. Kim oni są, Barton? zapytał z wahaniem. Sześciu powiedział Scanlan, kiwając głową.Skinął na swoich ludzi. W porządku.To już wszyscy.Funkcjonariusze FBI otoczyli ich zwartym kręgiem, przypierając do ceglanej ścia-ny kawiarni. Zaraz! krzyknął ochryple Barton.Rozejrzał się. Co.co się tutaj dzieje? O co wam chodzi? zapytał z wyrzutem Parkhurst.Azy ciekły mu po twarzy,rozmazując brud na policzkach. Czy nam powiecie, na miłość boską.Funkcjonariusze wyciągnęli broń.Vecchi cofnął się, unosząc do góry ręce. Proszę! zawył. Co myśmy takiego zrobili? Co się tutaj dzieje?Leon poczuł w sercu cień nadziei. Oni nie wiedzą, kim jesteśmy.Myślą, że jesteśmy czerwoni.Zwrócił się doScanlana. Jesteśmy uczestnikami ziemskiej ekspedycji na Marsa.Nazywam się Leon.Pamięta pan? W pazdzierniku minął rok.Wróciliśmy.Wróciliśmy z Marsa. Umilkł.Broń zbliżała się nieubłaganie.Zakończone dyszami zbiorniki. Wróciliśmy! nie ustępował chrypliwie Merriweather. To my, ziemska ekspe-dycja na Marsa!Twarz Scanlana nie wyrażała żadnych uczuć.174 Coś podobnego odparł zimno. Tyle że statek rozbił się tuż po dotarciu naMarsa.Nikt z załogi nie przeżył.Wiemy o tym, gdyż wysłaliśmy sondę automatycznąi sprowadziliśmy ciała.wszystkie sześć.Funkcjonariusze otworzyli ogień.W kierunku sześciu brodatych postaci rozpylonopłonący napalm.Ogarnęły ich płomienie.Funkcjonariusze ujrzeli, jak figury zajmują sięogniem i znikają im z oczu.Wprawdzie ich nie widzieli, ale za to nie przestawali słyszeć.Nie był to przyjemny odgłos, jednak niewzruszenie pozostali na swoich miejscach.Scanlan trącił butem zwęglone szczątki. Trudno o całkowitą pewność powiedział. Wygląda na to, że mamy tu tylkopięciu.choć nie widziałem, aby któryś uciekał.Nie było czasu. Pod naciskiem jegostopy warstwa pyłu rozkruszyła się na wciąż dymiące i bulgoczące fragmenty.Jego towarzysz Wilks nie odrywał wzroku od ziemi.Jako nowicjusz nie mógł uwie-rzyć w siłę działania napalmu. Ja. zaczął. Lepiej wrócę do samochodu mruknął, uciekając spojrzeniemw bok. To jeszcze nie koniec odrzekł Scanlan, po czym jego wzrok padł na twarz mło-dego człowieka. Tak dorzucił idz gdzieś usiąść.Na ulicę zaczęli wylęgać ludzie.W drzwiach i oknach pojawiły się zaniepokojonetwarze. Złapali ich! krzyknął w podnieceniu jakiś chłopiec. Złapali szpiegów ko-smicznych!Fotograf robił zdjęcia.Zewsząd nadciągali pobladli na twarzach ciekawscy i wy-trzeszczali oczy.W zdumieniu patrzyli na zwęglony popiół.Roztrzęsiony Wilks wślizgnął się do samochodu i zatrzasnął drzwi.Wyłączył buczą-ce radio, nie miał ochoty ani go słuchać, ani nadać żadnej wiadomości.Przy wejściu dokawiarni funkcjonariusze w szarych płaszczach naradzali się ze Scanlanem.Po chwiliczęść z nich odłączyła się od reszty i okrążywszy kawiarnię, ruszyła w górę alei.Wilksodprowadził ich wzrokiem.Co za koszmar, pomyślał.Scanlan pochylił się i zajrzał do samochodu
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plmikr.xlx.pl
|