[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Drugiz mężczyzn trzymał w dłoni notes i przyglądał się uważnie ciężkim paczkom, jakby był pracownikiem magazynu przyjmującym właśnie towar.Tubylec liczył szybko, pot ściekał zeń na pudełka.- Tak.Dwadzieścia pięć.- Ile? - zapytał człowiek z notesem.- Sześć i pół miliona.- Wszystko w gotówce?- Wszystko w gotówce, w dolarach Stanów Zjednoczonych.Setki i dwudziestki.Załadujmy to.- Gdzie to pojedzie?- Do Quebecbanq.Czekają na nas.Każdy chwycił po jednym pudle i przeszli w mroku do bocznych drzwi, gdzie czekał mężczyzna z pistoletem Uzi.Pudła załadowano na rozsypującą się ciężarówkę, opatrzonąz jednej strony niezgrabnym napisem: Cayman produce.Tubylcy zajęli miejscaw samochodzie, trzymając pistolety gotowe do strzału, a “magazynier” usiadł za kierownicą i poprowadził ciężarówkę w stronę śródmieścia Georgetown.Rejestracja zaczęła się o ósmej.Prowadzono ją na zewnątrz Sali Stulecia, na półpiętrze.Mitch przybył wcześnie, zapisał się, odebrał grubą teczkę z materiałami, na której starannie wydrukowano jego nazwisko i imię, wszedł na salę i zajął miejsce w pobliżu jej środka.W broszurze wyczytał, że liczba uczestników jest ograniczona do dwustu osób.Kelner przyniósł mu kawę i Mitch rozłożył przed sobą egzemplarz “Washington Post”.Wiadomości ograniczały się głównie do rozmaitych historyjek o ukochanych Redskinsach, którzy ponownie zdobyli superpuchar.Sala zapełniała się z wolna - prawnicy z całego kraju przybywali, by usłyszeć ostatnie nowinki dotyczące prawa podatkowego, które zmieniało się z dnia na dzień.Parę minut przed ósmą prawnik o starannie utrzymanej fryzurze i chłopięcym wyglądzie usiadł bez słowa z lewej strony obok Mitcha.Mitch zerknął na niego i powrócił do swojej lektury.Gdy sala się już zapełniła, przewodniczący przywitał wszystkich obecnych i przedstawił pierwszego referenta: kongresman taki a taki z Oregonu, przewodniczący Komisji Budżetowej Kongresu.Kiedy wszedł na podium, by rozpocząć swój wykład, który miał trwać około godziny, sąsiad z lewej pochylił się w stronę Mitcha i wyciągnął ku niemu dłoń.- Cześć, Mitch - wyszeptał.- Jestem Grant Harbison z FBI - wręczył Mitchowi wizytówkę.Kongresman zaczął od dowcipu, którego Mitch nie usłyszał.Przyglądał się wizytówce, trzymając ją tuż przed sobą.W odległości trzech stóp od niego siedziało pięciu ludzi.Nie znał nikogo spośród obecnych na sali, ale czułby się zażenowany, gdyby ktokolwiek się dowiedział, że trzyma wizytówkę przedstawiciela FBI.Po pięciu minutach Mitch spojrzał pytająco na Harbisona.- Muszę się z tobą spotkać na parę minut - wyszeptał Harbison.- A jeżeli jestem zajęty? - zapytał Mitch.Agent wydobył ze swojej teczki konferencyjnej czystą, białą kopertę i wręczył ją Mitchowi.Ten otworzył ją dyskretnie.List był napisany ręcznie.Na górze kartki małe, lecz wyraźne litery tworzyły napis: Biuro Dyrektora FBI.Treść listu była następująca:Drogi panie McDeere,Chciałbym porozmawiać z panem przez kilka minut w czasie lunchu.Proszę zastosować się do instrukcji agenta Harbisona.Nie zajmę wiele czasu.Doceniamy pańską współpracę.Dziękuję.F.DENTON VOYLESDyrektorMitch wsunął list do koperty i powoli włożył ją do swojej teczki.Doceniamy pańską współpracę.Od dyrektora FBI.Zdawał sobie sprawę z tego, jak ważne jest, by nie traciłw tym momencie zimnej krwi, zachował normalny, spokojny wyraz twarzy, jakby chodziło tu o zwykłą formalność.Potarł jednak mimo woli skronie palcami obu dłoni i utkwił wzrokw podłodze.Zamknął oczy i zakręciło mu się w głowie.FBI.Siedzą tuż obok niego! Czekają na niego.Dyrektor i diabli wiedzą, kto jeszcze.Tarrance jest na pewno gdzieś w pobliżu.Nagle sala zatrzęsła się od śmiechu, reagując w ten sposób na dowcip kongresmana.Harbison szybko pochylił się w stronę Mitcha.- Spotkajmy się w toalecie męskiej na rogu za dziesięć minut - szepnął, po czym pozostawił swoją teczkę na stole i wśród nie milknącego śmiechu opuścił salę.Mitch zajrzał do pierwszej części materiałów i udawał, że studiuje coś uważnie.Kongresman opisywał szczegółowo swoje bohaterskie boje o zachowanie ulg podatkowych dla bogaczy i zmniejszenie obciążeń klasy pracującej z drugiej strony.Pod jego nieustraszonym przewodnictwem komisja odrzuciła projekt ustawy ograniczającej ulgi dla przedsiębiorstw prowadzących poszukiwania ropy i gazu.Mitch odczekał piętnaście minut, potem jeszcze pięć i zaczął kaszleć.Potrzebował koniecznie wody; zasłaniając usta ręką, prześliznął się pomiędzy krzesłami na tyły sali i wyszedł przez tylne drzwi.Harbison czekał w męskiej toalecie, myjąc ręce po raz dziesiąty.Mitch stanął przy sąsiedniej umywalce i odkręcił zimną wodę.- O co chodzi, chłopcy? - zapytał.Harbison popatrzył na odbicie Mitcha w lustrze.- Po prostu wykonuję polecenia.Dyrektor Voyles chce cię poznać osobiście, a mnie wysłano, żebym cię przyprowadził.- A czego on może chcieć? - zapytał Mitch.- Wolałbym, żebyś dowiedział się o tym bezpośrednio od niego, ale jestem pewien, że sprawa jest raczej ważna.Mitch uważnie rozejrzał się po toalecie.Była pusta.- Przypuśćmy, że będę zbyt zajęty, by móc się z nim spotkać.Co wtedy?Harbison zakręcił wodę i otrząsnął ręce nad umywalką.- To spotkanie jest nieuniknione, Mitch.Dajmy spokój zabawom.Kiedy zacznie się przerwa na lunch, wyjdź głównym wejściem i skręć w lewo, będzie tam czekała na ciebie taksówka, numer 8667.Zabierze cię do Vietnam Veterans Memorial i tam nas znajdziesz.Musisz uważać.Ci dwaj przyjechali tu za tobą z Memphis.- Jacy dwaj?- Chłopcy z Memphis.Rób po prostu, co ci powiemy, to wtedy oni się o niczym nie dowiedzą.Przewodniczący podziękował drugiemu referentowi, profesorowi prawa podatkowego z Uniwersytetu New York, i ogłosił przerwę na lunch.Mitch nie odezwał się słowem do kierowcy taksówki.Ten ruszył jak wariat i wkrótce zniknęli w potoku samochodów.Po piętnastu minutach zatrzymali się obok Vietnam Veterans Memorial.- Nie wychodź jeszcze - powiedział kierowca.Mitch nawet nie drgnął.Przez dziesięć minut siedział bez ruchu, milcząc przez cały czas.Wreszcie biały ford escort zahamował obok taksówki i zatrąbił, po czym natychmiast odjechał.Kierowca spojrzał przed siebie.- W porządku.Podejdź do ściany.Znajdą cię za pięć minut - powiedział.Mitch wszedł na chodnik, taksówka odjechała.Włożył ręce głęboko w kieszenie swojego wełnianego płaszcza i podszedł powoli do pomnika.Przenikliwy północny wiatr rozwiewał liście na wszystkie strony.Mitch poczuł dreszcze i postawił kołnierz płaszcza.Samotny pielgrzym siedział sztywno na wózku inwalidzkim i wpatrywał się w ścianę.Był okryty ciężkim kocem.Miał na głowie zbyt obszerny beret, lotnicze okulary przeciwsłoneczne zasłaniały jego oczy.Siedział blisko końca ściany, obok nazwisk tych, co zginęli w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim.Mitch krocząc powoli wzdłuż muru wpatrywał się w liczby oznaczające lata i wreszcie przystanął nie opodal wózka.Teraz przyglądał się nazwiskom, zapomniawszy nagle zupełnie o siedzącym w pobliżu mężczyźnie.Odetchnął głęboko, czuł wyraźnie, że nogi mu drętwieją, coś go cisnęło w żołądku.Spojrzał powoli w dół i wtedy, niemal na samym dole, zobaczył to nazwisko i imię.Wyryte starannie, podobnie jak wszystkie inne: RUSTY McDEERE
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plmikr.xlx.pl
|