Wątki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zarośnięte podwórze będzie można pokryć betonem.pojutrze.- Płot moglibyśmy usunąć.Sznur do suszenia bielizny powiesisz dalej, za grządkami kwiatów.- Mrugałporozumiewawczo, a Bessie czerwieniła się z lekka.W tej manii, której ulegała dzięki swemu dobremu sercu, było jednak trochę rozsądku.A jeśli jego synkiedy wróci? Ale nie mogła mieć nawet pewności, że ów syn istniał naprawdę; a jeśli rzeczywiściegdzieś istniał, za długo już był nieobecny.Gdy kapitan Hagberd podniecał się swymi opowiadaniami,uspokajała go, udając, że mu wierzy, i śmiała się z lekka, aby uspokoić swoje sumienie.Raz tylko usiłowała z litości zamącić tę nadzieję skazaną na zawód, ale skutek owej próby bardzo jąprzestraszył.Twarz kapitana przybrała w jednej chwili wyraz zgrozy i niedowierzania, jakby ujrzałniebiosa pękające na dwoje.Ty.ty.ty przecież nie myślisz, że on utonął! Bała się przez chwilę, żeby nie stracił zmysłów, bo kiedybył - w zwykłym usposobieniu, wydawał jej się bardziej normalny niż innym ludziom.Tym razem pogwałtownym wzruszeniu wrócił do równowagi i serdecznego, ojcowskiego tonu.- Nie niepokój się, moja duszko - rzekł z pewną przebiegłością - morze nie zdoła go zatrzymać.On domorza nie należy.%7ładen z nas, Hagberdów, nigdy do morza nie należał.Popatrz na mnie: przecież nieutonąłem.Zresztą on nie jest wcale marynarzem; a jeśli nie marynarzem, będzie musiał wrócić.Nic niemoże powstrzymać go od powrotu.Oczy jego zaczęły się błąkać:- Jutro.Nigdy już więcej nie dotknęła tej kwestii, z obawy, aby kapitan od razu nie stracił zmysłów.Polegał naniej.Zdawała się być jedyną rozsądną osobą w całym mieście; i Hagberd nieraz winszował sobie głośnow jej obecności, że zdobył tak zrównoważoną żonę dla swego syna.Reszta miasta, wyznał jej to raz wprzystępie irytacji, jest stanowczo dziwaczna.Jak ci ludzie patrzą na człowieka, jak się odzywają! Nigdyz nikim nie mógł się zżyć w tym mieście.Nie lubi tutejszych ludzi.Nie opuściłby nigdy swoich stron,gdyby się nie okazało, że jego syn upodobał sobie Colebrook.Potakiwała w milczeniu, przysłuchując się cierpliwie u płotu i ze spuszczonymi oczyma migającszydełkiem.Rumieńce wybijały się z trudnością na jej matowobiałą cerę, pod niedbale zwiniętymi,obfitymi włosami barwy mahoniu.Ojciec jej był rudy jak marchewka.Bessie miała okrągłe kształty izmęczoną, wyblakłą twarz.Gdy kapitan Hagberd rozwodził się nad tym, jak niezbędne jest posiadaniewłasnego domu, kiedy wychwalał rozkosze domowego ogniska, uśmiechała się z lekka samymiwargami.Domowe rozkosze ograniczały się dla niej do pielęgnowania ojca przez dziesięć najlepszychlat jej życia.Zwierzęcy ryk, wydostający się z górnego okna, przerywał ich rozmowę.Bessie zaczynałanatychmiast zwijać szydełkową robótkę albo składać szycie bez najlżejszej oznaki pośpiechu.Tymczasem głos wyjący i ryczący jej imię nie milkł, tak że rybacy, wałęsający się po grobli z drugiej strony drogi, odwracali głowy ku domkom.Bessie wracała powoli przez frontowe drzwi i w chwilępotem zapadało głębokie milczenie.Niebawem ukazywała się znów, prowadząc za rękę człowiekaniezgrabnego i nieobrotnego jak hipopotam, o twarzy złej i skwaszonej.Był to wdowiec, dawniej przedsiębiorca okrętowy, którego przed laty zaskoczyła ślepota w pełnizdolności do pracy.Zachowywał się wobec córki, jakby była odpowiedzialna za nieuleczalność tegokalectwa.Słyszano nieraz, gdy ryczał wniebogłosy - jakby rzucając wyzwanie niebu - że teraz już gonic nie obchodzi: zarobił dosyć pieniędzy, żeby dzień w dzień mieć jaja z szynką na śniadanie.Dziękował za to Bogu szatańskim tonem, jak gdyby mu urągał.Kapitan Hagberd miał tak niekorzystnewyobrażenie o swoim lokatorze, że powiedział raz pannie Bessie:- On ma przewrócone w głowie, moja duszko.Bessie robiła tego dnia na drutach, kończąc paręskarpetek dla ojca, gdyż należało to do jej obowiązków.Nienawidziła roboty na drutach, a ponieważbyła właśnie przy pięcie, nie mogła odrywać oczu od skarpetki.- Naturalnie, byłoby zupełnie inaczej, gdyby musiał troszczyć się o przyszłość syna - ciągnął kapitan zpewnym roztargnieniem.- Dziewczyny, oczywiście, tyle nie potrzebują.hm.hm.Nie uciekają zdomu, moja duszko.- Nie - odrzekła spokojnie panna Bessie.Kapitan Hagberd zachichotał wśród kopców porytej ziemi.W swym marynarskim stroju, z twarząschłostaną przez wichry i brodą jak u ojca Neptuna, przypominał zdetronizowanego bożka, któryzamienił trójząb na łopatę.- On pewnie uważa, że już ciebie jakoś zabezpieczył.To jest właśnie dobra strona córek.A jeśli chodzio mężów dla nich.- Tu mrugnął znacząco.Panna Bessie, zatopiona w robocie, zaczerwieniła się lekko.Bessie! Kapelusz! - ryknął nagle stary Carvil.Siedział pod drzewem niemy, bez ruchu, jak jakie bóstwo,przedmiot szczególnie potwornego bałwochwalstwa.Nie otwierał wcale ust, 'chyba tylko po to, abywrzeszczeć na nią, do niej, czasami także i o niej, a wówczas nie znał miary w wymyślaniu.SystemBessie polegał na tym, że nigdy mu nie odpowiadała; krzyczał, póki mu nie usłużyła, póki go niepotrząsnęła za ramię lub nie włożyła mu cybucha fajki między zęby.Należał do nielicznych ślepców,którzy palą.Kiedy czuł, że Bessie wkłada mu na głowę kapelusz, milkł natychmiast.Potem wstawał iwychodzili razem przez furtkę.Opierał się ciężko na jej ramieniu.Podczas tych powolnych, uciążliwych spacerów miało się wrażenie,że Bessie wlecze za pokutę brzemię tej bezkształtnej, wielkiej postaci [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mikr.xlx.pl
  • Powered by MyScript