[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Czy gniłoby i chowało się w trumnie albo innej konstrukcji; już nieżywe, ale jeszcze nie całkowicie martwe? Taki stan półśmierci mógł trwać całe wieki.Wówczas Czarna Katedra miałaby okazję utorować sobie drogę na powierzchnię i na suchy ląd.Gdyby Glimmung umarł, nic nie byłoby w stanie jej powstrzymać.Może pojawiła się kolejna wiadomość? Szukał na wodzie butelki, omiatał światłem wielkie połacie oceanu.Żadnej butelki.Nic.Obok zjawiła się Mali.- Masz coś?- Nie - odparł krótko.- Czy myślisz o tym, co ja? - zapytała.- Nadal sądzę, że wisi nad nim fatum porażki.Księga ma rację; Harper Baldwin też.Faust zawsze przegrywa, a Glimmung jest wcieleniem Fausta.Ta jego walka.jego upór.wszystko się zgadza.Legenda sprawdza się co do joty, nawet w tym momencie, gdy tu stoimy.- Może masz rację - zgodził się Joe, nadal przeczesując powierzchnię wody snopem światła.Mali przytuliła się do niego.- Teraz już jesteśmy bezpieczni.Możemy stąd odlecieć.Czarny Glimmung już nam nie zagrozi.- Ja zostaję.- Joe odsunął się od dziewczyny, wciąż szukając butelki.O niczym nie myślał, jedynie biernie czekał.Czekał na wskazówkę, na znak.Jakikolwiek znak o tym, co się dzieje na dole.Nagle woda wzburzyła się.Skierował światło w tamtą stronę.Wysilał wzrok.Coś wielkiego próbowało wydostać się na powierzchnię.Co to było? Heldscalla? Glimmung? A może Czarna Katedra? Czekał roztrzęsiony.Woda gotowała się i syczała, w górę wzbijały się kłęby pary, a noc wypełniło potężne wycie istoty, dokonującej tytanicznego wysiłku.- To Glimmung - oznajmiła Mali.- Jest ciężko ranny.Rozdział piętnastyKrąg ognia wygasł.Wirował jedynie wodny krąg, ale robił to tak nieporadnie, jakby poruszała nim zepsuta maszyna, a nie żywa istota.Reszta grupy zgromadziła się na brzegu.- Nie udało mu się - powiedziała czerwona galaretka wsparta na metalowej ramie.- Widzicie, zaczyna umierać.- Tak - powiedział głośno Joe i zdziwił się, słysząc własne słowa.Brzmiały zgrzytliwie na tle jęków wydawanych przez rannego Glimmunga.Wielu innych podchwyciło je, jakby wypowiedział zaklęcie, jakby to on podjął decyzję, czy Glimmung ma żyć, czy nie.- Ale nie możemy być pewni, póki się do niego nie zbliżymy - dodał.Odłożył latarkę i zszedł po drabinie do łodzi.- Zamierzam to sprawdzić - oznajmił.Sięgnął po latarkę, a potem, drżąc na nocnym wietrze, odpalił silnik.- Nie płyń tam - przestrzegła go Mali.- Zobaczymy się za chwilę - zbagatelizował to Joe.Wyprowadził motorówkę z doku i skierował ją w spienione fale tworzące się wokół na wpół wynurzonego Glimmunga.Jakże wielka musi być ta rana, rozmyślał w skaczącej po falach łodzi.Rana na skalę, jakiej nie jestem w stanie pojąć.Cholera, pomyślał z goryczą, dlaczego to musi się tak kończyć? Dlaczego nie mogło być inaczej? Czuł się bezradny, jakby i jego ogarniała śmierć.Jakby sam był Glimmungiem.Na wodzie kołysał się wielki kształt, z którego płynęła krew.Zupełnie jak z Chrystusa na krzyżu.Jakby były jej niezliczone ilości.Jakby ten moment miał trwać wiecznie, pomyślał Joe.Ja na łódce, próbuję się zbliżyć, a on tam w wodzie, wykrwawia się na śmierć.Boże, to okropne, naprawdę okropne.A jednak prowadził łódź coraz bliżej.Gdzieś z głębin własnego ciała odezwał się Glim-mung:- Potrzebuję was.Potrzebuję wszystkich.- Ale cóż możemy zrobić? - Joe podpłynął jeszcze bliżej.Teraz krawędź ciała Glimmunga znajdowała się o kilka metrów od motorówki.Woda i krew wlewały się na jej pokład.Joe czuł jak łódź się zanurza.Jeśli tak dalej pójdzie, to za chwilę zatonę, pomyślał.Z oporami zmienił kierunek i teraz odpływał od Glimmunga.Łódź przestała tonąć.A jednak nie czuł się dzięki temu lepiej.Strach pozostał ten sam.Joe wciąż identyfikował się z umierającym pracodawcą.Glimmung przewrócił się właśnie na bok, tracąc kontrolę nad ciałem i wybełkotał:- Ja.ja.- Powiedz tylko, co mamy robić - krzyknął Joe - a zrobimy to.- To bardzo miło z twojej strony - zdołał wyszeptać Glimmung, a potem przewrócił się brzuchem do góry, tak że nie mógł już mówić.Oto koniec, pomyślał Joe.Z ciężkim sercem skierował łódź do przystani.Było po wszystkim.Parę istot, w tym Mali i Harper Baldwin, pomogło mu przycumować łódź.- Dzięki - powiedział i niezgrabnie wdrapał się po drabince.- On nie żyje - oświadczył.- Albo jest na krawędzi śmierci klinicznej.- Pozwolił pannie Reiss i Mali okryć się kocem, który natychmiast przywarł do mokrego od wody i krwi ciała.Mój Boże, pomyślał, jestem przemoknięty do suchej nitki.Zupełnie o tym nie pamiętał, tak pochłonęło go to, co działo się z Glimmungiem.Teraz znów zwracał uwagę na siebie.Na to, że jest mokry, przemarznięty i przepełniony goryczą.- Masz tutejszego papierosa.- Mali wetknęła mu go między wargi.- Wchodź do środka.Nie ma już na co patrzeć.Zrobiłeś, co mogłeś i musisz wypocząć.- On prosił nas o pomoc - wyszczekał zębami Joe.- Wiem - powiedziała Mali.- Słyszeliśmy to.Pozostali skinęli głowami.Na ich twarzach malował się ból.- Nie wiem, co moglibyśmy dla niego zrobić - powiedział Joe.- Jak moglibyśmy mu pomóc.Nie widzę żadnej możliwości, ale on chciał powiedzieć coś jeszcze.Może gdyby powiedział, moglibyśmy mu pomóc.W ostatnich słowach tylko mi podziękował.- Joe pozwolił Mali wprowadzić się pod ogrzewaną kopułę.- Dziś w nocy opuścimy to miejsce - oznajmiła Mali.- W porządku - zgodził się Joe, kiwając głową.- Leć ze mną na moją planetę - zaproponowała Mali.- Nie wracaj na Ziemię.Nie będziesz tam szczęśliwy.- Tak - odparł.Mówiła prawdę, bez najmniejszych wątpliwości.- A gdzie Willis? - zapytał, rozglądając się wokół.- Chcę mu przekazać jeszcze parę pojedzonek.- Powiedzonek - poprawiła go Mali.Skinął głową.- Tak.Chciałem powiedzieć powiedzonek.- Jesteś naprawdę zmęczony.- Cholera - powiedział.- Nie wiem nawet dlaczego
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plmikr.xlx.pl
|