Wątki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kupują sobie nawet wiejski domek w Wogezach.Powróćmy jednak do przerwanej opowieści.ROZDZIAŁ XIXNad przepaściąNa naszej barce człowiek co parę kroków potyka się o jakieś schodki.Z jednego pokoju do drugiego przecho­dzi się niemal zawsze przez wąskie podwójne drzwi z drzewa tekowego.Dzięki nim każde pomieszczenie świetnie trzyma ciepło, ale w zimie ciągłe ich otwieranie i zamykanie budzi wściekłość.Po wejściu przez frontowe drzwi trzeba je zamknąć, dalej wchodzi się przez dwuskrzydłowe drzwi do pokoju gościnnego, które też muszą zostać zamknięte.Tuż za nimi pną się dwa schodki.Po przeciwnej stronie pokoju gościnnego mieszczą się następne podwójne drzwi, za którymi schodzi się jeden stopień i staje przed drzwiami wiodącymi do łazienki.Do toalety prowadzą dwa stopnie; potem trzeba już tylko pamiętać o zamknięciu deski klozetowej.Chcąc z toalety dostać się do sypialni, pokonuje się trzy schodki i jedne drzwi.Stąd zaś do biura Rosemary prowadzą kolejne drzwi i dwa stopnie, które wybudowa­li Sam i Tom.Choć taki plan mieszkania może się wydać dziwaczny, odpowiada nam.Każdy pokój znajduje się na innym poziomie, co sprawia, że każdy z mieszkańców czuje się jak u siebie.To samo dotyczy dolnej barki.Biuro Rosemary prezentuje się znakomicie.Ściany są wyłożone drewnem, równolegle do obu burt stoją szafki wypełnione książkami.Na podłodze leży brązowy kosmaty dywan.Ogólny wygląd biura pasuje do samej Rosemary - oboje są skromni, ale pełni wdzięku bez krzykliwej elegancji.Obiecuję żonie, że gdy przejdzie na emeryturę, kupię jej podręcznik do obsługi Macintosha.Może nadąży wówczas za rosnącymi stosami listów, może napisze książkę, którą straszy mnie, odkąd ją znam.Bę­dzie także mogła założyć bazę danych o wszystkich swoich podopiecznych.Wszystko, co naprawdę będzie chciała wiedzieć o przedszkolakach, będzie miała pod ręką.Za drzwiami obok biurka Rosemary zieje przepaść - kolejna gratka dla samobójców.W myśl projektu Sama pobiegnie tamtędy weranda.Wprawdzie ja nazywam ją gankiem, ale Rosemary upiera się przy werandzie.Osta­tecznie Sam i Tom budują ją dla niej, nie dla mnie.Niebawem widać jak na dłoni, że dwóch ludzi to za mało, aby przyspawać werandę do burty.Sam stoi w małej, rozchybotanej łódce, w której leży prądnica, butle tlenowe i kołczan z elektrodami.Tom wychyla się z góry, aby podawać mu potrzebne przedmioty, ale ktoś musi trzymać, i to nieruchomo, podpórki, aby Sam mógł je przyspawać.Czyszczę też burtę z rdzy i farby.Czasem wychylam się z oszklonych drzwi jadalni, przywiązaw­szy nogi do jakiejś podpory, żeby nie wlecieć na łeb na szyję do wody.Czasem zaś tkwię obok Sama w bączku.Tak czy owak, żadna z tych pozycji nie należy do wygodnych.Szczerze mówiąc, mam wrażenie, jak gdy­by wyrywano mi ręce ze stawów.Z całą pewnością jestem już za stary, aby wyczyniać takie akrobacje.Jakby tego było mało, półgłówek, który prowadzi klub kajakowy, drze się na całe gardło przez megafon, płynąc motorówką obok skuli.Nie tylko wywrzaskuje do zawodników jakieś bezsensowne komendy, ale też - co gorsza - robi spore fale na rzece.Nie ma szans, aby cokolwiek przyspawać, stojąc w łódce, która huśta się w górę i w dół.Co chwila któryś z nas krzyczy do niego, aby się stąd wyniósł, lecz silnik motorówki i wrzaski tamtego zagłuszają nasze słowa.Rezultat jest taki, że zużywamy niekiedy aż pięć topników, żeby zrobić jedną porządną spoinę.Wreszcie jednak doprowadzamy robotę do końca.Od góry podpórki zostają przyspawane do jednej długiej sztaby: uciecha nie do opisania.Ale trzymają się solidnie.Sam może teraz pracować z góry; stanąwszy na pozio­mej metalowej sztabie, spawa do niej podpory biegnące po przekątnych i łączące się z podpórkami na burcie.Następna faza prac - stosunkowo prosta - polega na przymocowaniu poręczy ciągnącej się wzdłuż ganka-werandy.Końcowy retuszW następną sobotę wypuszczamy się do tartaku, który leży niedaleko naszego młyna, aby kupić dębinę.Sam dokonał pomiarów werandy, według których tniemy drewno na miejscu jego piłą tarczową.Inaczej nigdy byśmy nie przewieźli ciężkich desek, które mają dwa centymetry grubości i trzy metry długości.Jeździmy już wtenczas inną furgonetką, volkswagenem passatem.Choć liczy sobie dwanaście lat, jest i tak najnowszym samochodem, jaki miałem od długiego czasu.Świetnie nadaje się do wyjazdów w plener, kiedy maluję obrazy, i jako wóz transportowy.Ponadto Rose­mary ma dziesięcioletniego mercedesa 200, zachowanego w idealnym stanie.Obydwa auta odkupiliśmy od Amerykanów powracających do kraju, po tym jak przedsiębiorstwa, dla których pracowali, odwołały ich z placówek w Paryżu.Ach, co to znaczy mieć trochę więcej pieniędzy! Byle nie było ich zbyt wiele.Biedny stary hillman oddaje w końcu ducha.Za dużo z niego wycisnęliśmy.Simca zaczyna przysparzać nam kłopotów i staje się zbyt droga w eksploatacji.Co jakiś czas zatrzymuje się w miejscach najmniej do tego odpowiednich, na przykład na środku placu Zgody.Wreszcie tracimy cierpliwość do narowów naszych starych aut i kupujemy nowe.Tak więc wracamy do Paryża volkswagenem, ob­juczeni dwustoma kilogramami dębiny do budowy we­randy.Ta trzystukilometrowa przeprawa przez francu­skie autostrady przyprawia mnie o takie napięcie ner­wów jak niegdyś moje kursy po Port Marly, kiedy budowałem łódź.W miarę jak się starzeję, chyba łatwiej puszczają mi nerwy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mikr.xlx.pl
  • Powered by MyScript