Wątki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ricky zostawił po sobie małą pamiątkę.Zastanawia­łem się, czy o tym wie, ale nie zamierzałem podnosić tego tematu.Postanowiłem, że spytam mamę.Później.- Lunapark przyjechał - powiedział Dziadzio.Dzień nabrał rumieńców.Mój widelec zawisł w powietrzu.- O której jedziemy? - spytałem.- O tej samej co zwykle.Zaraz po lunchu.- Jak długo zostaniemy?- Zobaczymy.Lunapark: grupa wędrownych Cyganów mówiących ze śmie­sznym akcentem, którzy zimą mieszkali na Florydzie, a jesie­nią, w pełni żniw, kiedy farmerzy mieli pieniądze, objeżdżali małe, rolnicze miasteczka.Zwykle zjawiali się w czwartek.Bez pozwolenia rozbijali obozowisko na boisku baseballowym i zostawali do niedzieli.Nic nie ekscytowało nas bardziej niż lunapark.Co roku przyjeżdżał inny.W jednym był słoń i gigantyczny żółw, w innym ludzkie dziwolągi: karły-akrobaci, dziewczyna o sześciu palcach i mężczyzna o trzech nogach.Ale wszystkie miały diabelskie koło, karuzelę i kilka innych machin, które jeździły albo wirowały, skrzypiąc przy tym i trzeszcząc i na­pawając przerażeniem wszystkie mamy.Jedną z takich machin był Slinger, rodzaj wielkiej karuzeli z huśtawkami na łańcuchu, które wirowały coraz szybciej i szybciej, dopóki siedzący w fotelikach ludzie nie wzbili się wysoko w górę i pędząc w powietrzu równolegle do ziemi, nie zaczęli krzyczeć, że mają dosyć.Przed dwoma laty w Monette pękł łańcuch: mała dziewczynka, która siedziała w foteliku, wystrzeliła jak z procy, przeleciała przez cały plac i grzmotnęła w bok przyczepy.Tydzień później Slinger zawitał do Black Oak z nowym łań­cuchem i ludzie natychmiast ustawili się w długachnej kolejce.Były też różne budki, gdzie rzucało się obręczami i strzał­kami, strzelało z wiatrówki i wygrywało nagrody.Były wróżki, które przepowiadały przyszłość, małe namioty, gdzie każdy mógł zrobić sobie zdjęcie, a czasami przyjeżdżali nawet sztuk­mistrze.Było głośno, wesoło i kolorowo.Wiadomość o przy­jeździe lunaparku rozchodziła się lotem błyskawicy i do Black Oak zjeżdżały tłumy z całego hrabstwa.Ja też chciałem jechać, i to bardzo.Kto wie, myślałem, może w tym podnieceniu ludzie prze­staną wypytywać o Libby Latcher.Szybko przełknąłem grzan­kę i wybiegłem na dwór.- Lunapark przyjechał - szepnąłem do Tally, kiedy spot­kaliśmy się przy traktorze.- Jedziecie? - spytała.- No jasne.Mielibyśmy przepuścić taką okazję?- A ja coś wiem - szepnęła, strzelając wokoło oczami.- Tak?- To tajemnica.Podsłuchałam wczoraj w nocy.- Gdzie?- Koło werandy.Droczyła się ze mną i wcale mi się to nie podobało.- Jaka tajemnica?Tally nachyliła się ku mnie.- Wiem coś o Rickym i tej dziewczynie od Latcherów.Chyba przybył wam nowy kuzyn.- Źle patrzyło jej z oczu, a to, co powiedziała, bardzo mnie uraziło.Nie była to Tally, którą dotąd znałem.- Koło werandy? Co tam robiłaś? - spytałem.- Nie twój interes.Z domu wyszedł dziadek.Ruszył prosto do traktora.- Lepiej nikomu o tym nie mów - wycedziłem przez zaciś­nięte zęby.- My zawsze dotrzymujemy tajemnic, już zapomniałeś? - mruknęła, odchodząc.- Nie.Szybko zjadłem lunch i jeszcze szybciej dałem się wykąpać i wyszorować.Mama wiedziała, że się niecierpliwię, więc nie traciła czasu.Wraz ze mną i tatą do pikapu załadowali się wszyscy Meksykanie i wreszcie ruszyliśmy.Kowboj przez cały tydzień zbierał bawełnę ze złamanymi żebrami, co nie uszło uwagi dziadka i taty.Bardzo go podziwiali.„To twardzi ludzie”, powiedział Dziadzio.Spruillowie zwijali się jak w ukropie, żeby nas dogonić.Tally powiedziała im o lunaparku i zdawało się, że nawet Trotowi na tym zależy.Kiedy przejechaliśmy przez most, wytężyłem wzrok i długo patrzyłem na polną drogę prowadzącą do Latcherów, lecz chaty nie było widać.Zerknąłem na tatę.On też patrzył w tamtą stronę, a oczy miał harde, niemal gniewne.Latcherowie.Jak mogli zakłócić nam życie?Wturlaliśmy się na żwirówkę i wkrótce ich pole zostało za nami.Zanim dojechaliśmy do szosy, zdążyłem o nich zapom­nieć i znowu marzyłem o lunaparku.Nasz kierowca nigdy się nie spieszył i dawałem głowę, że prowadząc samochód pełen ludzi, pojedzie jeszcze wolniej.Podróż trwała godzinę, a przynajmniej tak mi się zdawało.Przed kościołem baptystów stał radiowóz Sticka.Ruch na Main Street już zgęstniał, a na chodnikach roiło się od ludzi.Zaparkowaliśmy i Meksykanie zniknęli w tłumie.Spod drzewa wyłonił się Stick i zdecydowanym krokiem ruszył w naszą stronę.Babcia i mama poszły do sklepu.Ja zostałem, prze­czuwając, że mężczyźni będą rozmawiali o ważnych sprawach.- Eli, Jesse, jak się macie - powitał nas Stick.Kapelusz miał przekrzywiony, z ust sterczało mu źdźbło trawy.- Dzień dobry - odrzekł dziadek.Tata tylko skinął głową.Nie przyjechali do miasta, żeby gadać z szeryfem, i widać było, że są poirytowani.- Chcę aresztować młodego Spruilla.- Rób sobie, co chcesz - warknął gniewnie Dziadzio.- Bylebyś zaczekał do końca zbiorów.- Chyba możesz zaczekać miesiąc - dodał tata.Stick żuł chwilę swoją trawę, splunął i odrzekł:- Chyba mogę.- To dobry pracownik - powiedział tata.- A bawełny jest mnóstwo.Aresztujesz go i stracimy sześciu ludzi.Wiesz, jacy oni są.- Chyba mógłbym zaczekać - powtórzył Stick.Wyglądało na to, że zależy mu kompromisie.- Rozmawiałem z wieloma ludźmi i nie jestem pewien, czy twój chłopak mówi prawdę.- Ja kopałem nogą żwir, a on przeszywał mnie wzrokiem.- Jego w to nie mieszaj - odparł tata.- To jeszcze dziecko.- Ma dopiero siedem lat! - warknął Dziadzio.- Czemu nie znajdziesz sobie lepszych świadków?Stick wyprostował się i zesztywniał, jakby ktoś mu nagle przyłożył.- Zróbmy tak - zaproponował dziadek.- Zostawisz nam Hanka do końca zbiorów, a wtedy przyjadę do miasta i dam ci znać, że już go nie potrzebujemy.Nie obchodzi mnie, co zrobisz z nim potem.- Dobra, niech ci będzie.- Ale i tak myślę, że nie założą mu sprawy.Było trzech na jednego, nie skaże go żadna ława przysięgłych.- Zobaczymy - mruknął zadziornie Stick.Odszedł z kciu­kami w kieszeniach, arogancko na tyle, żeby nas wnerwić.- Mogę iść do lunaparku? - spytałem.- Naturalnie - odrzekł dziadzio.- Ile masz pieniędzy? - spytał tata.- Cztery dolary.- Ile chcesz wydać?- Cztery.- Myślę, że wystarczy dwa.- Może trzy?- Niech będzie dwa i pół.- Tak jest.- Puściłem się chodnikiem, śmigając między ludźmi i wkrótce znalazłem się na boisku, które znajdowało się naprzeciwko spółdzielni, kina i sali bilardowej.Lunapark zajął je całe, od tylnej bandy aż po ogrodzenie na końcu zapola.Pośrodku stał diabelski młyn w otoczeniu różnych zjeżdżalni, karuzel i ciągu budek z przeróżnymi atrakcjami.Z głośników na Slingerze i na karuzeli chrypiała głośna muzyka.Niemal wszę­dzie stały już długie kolejki.W powietrzu unosił się zapach tłustych kiełbasek, prażonej kukurydzy i jakiejś smażeniny.Znalazłem wózek z watą cukrową.Kosztowała dziesięć centów, ale zapłaciłbym za nią dużo więcej.Dewayne wypat­rzył mnie w tłumie, kiedy gapiłem się, jak starsi chłopcy strzelają z wiatrówki do małych kaczek pływających po stawie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mikr.xlx.pl
  • Powered by MyScript