Wątki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mordecai ustawił wóz w zastrzeżonej części parkingu, wyłączył silnik i po chwili namysłu zapytał:- Na pewno chcesz tam wejść?- Raczej tak.Wcześniej uprzedził telefonicznie o swojej wizycie, gdyż bywał tu niejednokrotnie.Mimo to w wejściu zatrzymał nas strażnik w źle dopasowanym mundurze.Green wyskoczył na niego z takim hukiem, że nawet ja się przestraszyłem.Zostaliśmy szybko przepuszczeni.Na końcu korytarza znajdowały się przeszklone drzwi z wielkim czarnym napisem: KOSTNICA.Green wkroczył do środka z impetem, jakby był tu gospodarzem.- Nazywam się Mordecai Green, jestem adwokatem i re­prezentuję rodzinę Burtonów - rzucił groźnie w stronę mło­dego sanitariusza siedzącego na stanowisku recepcyjnym.Ale tamten bez pośpiechu przebiegł wzrokiem nazwiska w rejestrze, potem zaczął flegmatycznie przekładać jakieś papierki.- Co pan wyprawia, do cholery?! - warknął Mordecai.Sanitariusz podniósł głowę, widocznie chciał coś ostro odpowiedzieć, ale ugryzł się w język na widok górującego nad nim olbrzyma.- Chwileczkę - mruknął i odwrócił się do komputera.Mordecai spojrzał na mnie i rzekł głośno:- Można by pomyśleć, że mają tu tysiące zwłok.Dotarło do mnie, że z identyczną wrogością odnosi się do wszystkich urzędników i pracowników państwowych.Kiedy przypomniałem sobie jego relację z uroczystego odczytania przeprosin w biurze opieki społecznej, pomyślałem, że dla Greena praktyka adwokacka polega głównie na wygłaszaniu pogróżek.Po kilku minutach z korytarza wyszedł jakiś śmiertelnie blady typek o włosach nieudolnie ufarbowanych na czarno, który przedstawił się jako Bill.Miał na sobie granatowy fartuch laboratoryjny, chodził w profilaktycznym obuwiu na grubej gumowej podeszwie.Aż zacząłem się zastanawiać, skąd władze biorą ludzi do pracy w kostnicy.Poprowadził nas w głąb budynku korytarzem wyłożonym białymi kafelkami, w którym panował wyczuwalny chłód.Dotarliśmy wreszcie do drzwi głównej sali kostnicy.- Ile zwłok dzisiaj macie? - zapytał Mordecai takim tonem, jakby jego najważniejszym zadaniem było gromadzenie danych statystycznych.- Dwanaście - odparł Bill, naciskając klamkę.- Dobrze się czujesz? - Green zwrócił się do mnie.- Sam nie wiem.Weszliśmy do sali.W powietrzu unosiła się ostra woń środków odkażających.I tu podłoga była wyłożona białymi płytkami, od których odbijało się niebieskawe światło jarzeniówek.Podreptałem za Greenem z głową nisko spuszczoną, mimo woli zerkając ciekawie na boki.Na stołach leżały ciała poprzykrywane białymi prześcieradłami od czubków głów do kostek, dokładnie tak, jak pokazują to na filmach.Na tle śmiertelnie białych stóp odcinały się kartki identyfikacyjne pozawieszane na dużych palcach.Nieco dalej spod materiału wystawały stopy o ciemniejszej karnacji.Skręciliśmy za róg.Pod lewą ścianą stały szeregiem stoliki na kółkach, pod prawą dalsze stoły ze zwłokami.- Lontae Burton - obwieścił głośno Bill i teatralnym gestem szarpnął jedno z prześcieradeł, odsłaniając do pasa leżące pod nim ciało.Tak, to była matka Ontario.Ubrano ją w białą szpitalną koszulę nocną.Śmierć nie zostawiła żadnych śladów na jej twarzy, kobieta wyglądała tak, jak gdyby spała.Zapatrzyłem się na nią.- Zgadza się, to ona - rzekł Mordecai pewnie, jakby identyfikował starą znajomą.Obejrzał się na mnie, toteż potwierdziłem skinieniem głowy.Bill odwrócił się na pięcie w stronę sąsiedniego stołu.Wstrzy­małem oddech.Cała czwórka dzieci leżała pod jednym prześcieradłem.Ułożono je tuż obok siebie, ramię przy ramieniu, z rączkami splecionymi na piersiach, w pozie uśpionych aniołków, choć były to raczej niedoszłe uliczne wyrostki.Miałem diabelną ochotę przytulić Ontario, poklepać go po ramieniu i powiedzieć, jak bardzo mi przykro.Chciałem go obudzić, zabrać do domu, nakarmić i dać mu wszystko, czego tylko zapragnie.Zrobiłem krok do przodu i pochyliłem się nad zwłokami.- Proszę nie dotykać - ostrzegł Bill.Bez słowa pokiwałem głową.- Tak, to jej dzieci - powiedział Green.Kiedy Bill układał z powrotem prześcieradła, zacisnąłem powieki i odmówiłem w duszy krótką modlitwę, kończąc ją prośbą o łaskę i przebaczenie.Wydawało mi się, że jakiś głos z nieba nakazał mi: „Nie dopuść, aby coś podobnego mogło się powtórzyć”.W sąsiednim pomieszczeniu Bill postawił przed nami dwa duże druciane koszyki zapełnione skąpym majątkiem rodziny.Wysypał wszystko na stół i pomógł nam zinwentaryzować zawartość.Były tam głównie ubrania, brudne i zniszczone, wśród których wyróżniała się moja wełniana kraciasta kurtka.Poza tym trzy koce, damska torebka, kilka tanich zabawek, butelka ze smoczkiem, ręcznik kąpielowy, paczka śmietanko­wych wafelków, nie otwarta puszka z piwem, paczka papiero­sów, dwie prezerwatywy i jakieś dwadzieścia dolarów drobnymi.- Samochód odstawiono na parking służb miejskich - rzekł Bill.- Podobno jest zapełniony różnymi śmieciami.- Zajmiemy się tym - odparł Mordecai.Podpisaliśmy dokumenty i wyszliśmy z kostnicy z workiem pełnym osobistych rzeczy Lontae Burton i jej dzieci.- Co zamierzasz z tym zrobić? - zapytałem.- Przekażę babce.Chcesz z powrotem swoją kurtkę?- Nie.Dom pogrzebowy prowadził pastor, który nie udostępniał swego kościoła bezdomnym, więc Mordecai go nie lubił.Zaparkowaliśmy przed kościołem na Georgia Avenue, nieda­leko uniwersytetu Howarda, a więc w czyściejszej części miasta, gdzie rzadko spotykało się budynki o oknach zabitych deskami.- Lepiej zostań w samochodzie - rzekł.- Będzie mi łatwiej się z nim targować w cztery oczy.Wolałem nie siedzieć samotnie w aucie, ale dla Greena byłem już w stanie nawet narazić własne życie.- Jak wolisz - mruknąłem, obsunąwszy się trochę niżej na siedzeniu, zerkając trwożliwie na boki.- Nic ci tu nie grozi.Kiedy wysiadł, zamknąłem drzwi od środka.Dopiero po kilku minutach odzyskałem spokój, powróciła klarowność myśli.Skoro Mordecai chciał się potargować z pastorem w cztery oczy, oznaczało to, że moja obecność niepotrzebnie skomplikowałaby sytuację.Pewnie zaraz padłyby pytania o to, kim jestem i co mnie łączy z rodziną zmarłej, a potem cena pochówku gwałtownie by wzrosła.Po ulicy kręciło się sporo osób.Patrzyłem na przechodniów odwracających twarze od silnego wiatru.Tuż przed maską wozu przeszła matka z dwojgiem dzieci, elegancko ubranych, posłusz­nie trzymających ją za ręce.Ciekawe, gdzie oni byli ostatniej nocy, kiedy rodzina Ontario dygotała z zimna w unieruchomio­nym samochodzie i wdychała bezwonny czad ze spalin, który wyprawił ją na tamten świat? Gdzie my wszyscy wtedy byliśmy?Wydawało mi się, że całe otoczenie uległo odmianie, nic już nie wyglądało tak jak dawniej.W ciągu jednego tygodnia widziałem aż sześcioro zmarłych tragicznie mieszkańców ulicy i ani trochę nie byłem przygotowany na taki szok.Ja, dobrze wykształcony biały prawnik, wpływowy i żyjący w dostatku, miałem przed sobą wspaniałe perspektywy bogactwa, w moim zasięgu znajdowały się wszelkie cudowne rzeczy, które można kupić za pieniądze.Co prawda małżeńskie kłopoty prowadziły do nieuchronnego rozwodu, ale z tego potrafiłem się otrząsnąć.Bez trudu mogłem sobie znaleźć inną kobietę.Nie miałem więc żadnych poważniejszych zmartwień.Przekląłem w duchu Pana, który diametralnie odmienił moje życie.Przekląłem też Greena za to, że obudził we mnie dręczące poczucie winy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mikr.xlx.pl
  • Powered by MyScript