[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Jeśli posłaniec tej mocy zabijał z tak dzikim zacietrzewieniem do jakich przerażających rzeczy mogła być zdolna ona sama?Brązowy Jenkin popełniał bezsensowne i sadystyczne mordy zabijał dla zabawy.Traktował ludz-kie życie tak samo lekko, jak okrutny chłopiec, który wyrywa nóżki owadowi.A był w końcu tylko po-słańcem Kezi Mason, która z kolei nie była niczym więcej, jak kukułczym gniazdem, w którym czekał nadzień swego Odrodzenia Yog-Sothoth.Wszystko to nosiło cechy absurdalnej Apokalipsy.Koniec świata takiego, jaki znamy.Zmiana natural-nego porządku dominacji: nad człowiekiem miał zapanować teraz inny gatunek.Ale kiedy pomyślałem,jak bardzo świat zmienił się choćby od początku tego stulecia kiedy pomyślałem o zatrutych morzachi zanieczyszczonym powietrzu, zacząłem wierzyć, że Praistoty rzeczywiście mogą się ponownie pojawići że może się odrodzić potężna zimnokrwista cywilizacja z prehistorycznych czasów.221One same przecież dostosowały się do długich stuleci supremacji człowieka, ukryte w ciałach czarow-nic i czarowników, w ścianach budynków, a nawet w samej Ziemi.Nauczyły się ukrywać i czekać, ukry-wać i czekać.A teraz my wszyscy niszczyliśmy dokładnie to, co zmusiło ich do zejścia w podziemie.Zci-naliśmy lasy, które wzbogacały naszą atmosferę o tlen tlen, którego Praistoty, stworzenia z odległegokosmosu, z całego serca nienawidziły.Zabudowywaliśmy hektary naszych upraw i łąk; ściągaliśmy wodępodskórną spod bagien.Topiliśmy w naszych morzach rtęć i radioaktywne odpady.Zanieczyszczaliśmypowietrze siarką i ołowiem.Niezależnie od tego, czy robiliśmy to z własnej inicjatywy, czy też w tajem-ny sposób nakłonieni do tego przez Praistoty, zmienialiśmy stopniowo świat, by stał się takim, jakim był takim, jakim chciały go mieć One.Zwiatem martwych oceanów i mrocznego nieba światem meta-li ciężkich i antarktycznego zimna. Nie pomyślał pan o tym powiedziałem, odwracając się do detektywa sierżanta Millera. O czym? zapytał.Przebiegłem przez patio i uniosłem w górę jedną ze stojących na murku kamiennych donic, w któ-rych kiedyś rosły pelargonie.Ważyła tyle, że ledwie mogłem ją unieść i w połowie drogi do domu musia-łem postawić ją na ziemi.Detektyw sierżant Miller domyślił się, co chcę zrobić, i podbiegł, żeby mi po-móc. Rzeczywiście nie pomyślałem przyznał.Razem przytaszczyliśmy donicę pod kuchnię, rozhuśtaliśmy ją, a potem cisnęliśmy w okno.Z gło-śnym brzękiem wybiła pół szyby i wpadła do zlewu.Usunąłem kopniakiem dwa podobne do szabli ka-wałki szkła, które zostały w ramie, a potem wgramoliłem się przez okno do kuchni.Detektyw sierżantMiller szedł tuż za mną. Będę u ciebie za pięć minut, Dusty zaskrzeczał cienki głos w jego radiotelefonie. Przyjąłem odpowiedział i wyłączył aparat.Chrzęszcząc podeszwami po stłuczonym szkle przeszliśmy przez kuchnię.Wewnątrz domu słychaćbyło przeciągłe huczenie, tak jakbyśmy znajdowali się na stacji transformatorowej.Za każdym razem, kie-dy zbliżałem się do którejś ze ścian, czułem, jak jeżą mi się na głowie naładowane prądem włosy, a kie-dy wyciągnąłem dłoń, żeby otworzyć drzwi, snop kłujących iskier przeskoczył między koniuszkami mo-ich palców a klamką.Otworzyłem drzwi, nałożywszy kuchenną rękawicę, żeby osłabić wstrząs.Znalazłszy się w holu, przystanęliśmy i przez chwilę nasłuchiwaliśmy.Inkantacje trwały dalej, ale byłytak niskie, że nie wiedziałem, czy je słyszę, czy czuję.Mmm ngggaaa, nn ggaaa, sothoth, yashoggua.Detektyw sierżant nerwowo odchrząknął. Myśli pan, że Danny rzeczywiście tu jest? zapytał. Nikogo nie słyszę, a pan? Danny! zawołałem, a potem podszedłem do schodów i złożyłem dłonie wokół ust. Danny! zawołałem ponownie. To tato! Jesteś tam?Czekałem chwilę, oparłszy dłoń na słupku poręczy.Myślę, że był to z mojej strony akt dużej odwagi.Wydawało się, że cały Fortyfoot House pełza ściany, podłogi, poręcze.Oddałbym wszystko, gdybymmógł wbiec z powrotem do kuchni, wygramolić się przez okno na dwór i uciec stąd tak daleko, jak dale-ko powiózłby mnie najbliższy autobus.222W tej samej chwili bardzo słabo usłyszałem wysoki kwilący odgłos, bardziej podobny do miau-czenia kota niż krzyku dziecka.Ale człowiek zawsze rozpozna głos własnego dziecka niezależnie odtego, jak bardzo jest zniekształcony, zrozpaczony i odległy. Co to było? zawołał detektyw sierżant Miller, ale ja znajdowałem się już w połowie schodów, sa-dząc po kilka stopni w górę. Danny! Trzymaj się! krzyczałem. Danny, to tato!Drzwi na strych były otwarte i walił z nich gęsty cuchnący dym, przesycony tym samym odorem spa-lenizny, który czułem poprzednio intensywnym, gryzącym i metalicznym.Przypominał mi smródgazu łzawiącego albo palących się opon.Wyciągnąłem z kieszeni zmiętą chusteczkę i przycisnąłem ją do nosa i ust. Na litość boską, Davidzie! krzyknął za mną detektyw sierżant Miller. Uważaj! W samocho-dzie będą chyba mieli jakieś maski przeciwgazowe.Ale ja znowu usłyszałem to stłumione kwilenie.Wiedziałem ponad wszelką wątpliwość, że to Danny.W masce czy bez maski nie mogłem zostawić go samego na łasce Brązowego Jenkina.Wbiegłem po schodach i rozejrzałem się dookoła.Cały strych wypełniał szczypiący w oczy dym i ma-towe, szare, penetrujące światło.Pod otwartym świetlikiem stała składana drabina.W połowie schodkówsiedział zgarbiony i niebezpiecznie przechylony w bok Brązowy Jenkin a na samej górze stał Danny,z wystawioną już na zewnątrz głową i ramionami.Na jednym z niższych stopni zobaczyłem bladą i jakbyzszokowaną Liz, trzymającą dłonie na ramionach Charity dziecka, które jak przysięgała jeszcze przedkilkoma godzinami, miało być wytworem mojej zestresowanej wyobrazni. Jenkin! ryknąłem. Ty cholerny szczurze!Brązowy Jenkin odwrócił głowę i w jego oczach zalśniły żółte punkciki zaschniętej ropy.Miał na sobieniezwykłą parodię stroju duchownego brudną koloratkę, zakurzoną czarną marynarkę i poplamionązupą czarną kamizelkę.Podniósł jedną łapę w górę i popychał nią stojącego pod świetlikiem Danny ego.Drugą trzymał się drabiny. Puszczaj go, Jenkin! wrzasnąłem.Ale kiedy ruszyłem w stronę drabiny, Liz wyprostowała rękęi wymierzyła ją prosto we mnie.Poczułem wewnątrz klatki piersiowej przejmujący, rozrywający ból, takjakby ktoś przycisnął moje serce do rozgrzanej fajerki.Zatrzymałem się i złapałem za pierś.Miałem wra-żenie, że ten gęsty, gryzący dym wydobywa się z moich własnych ust.Byłem w agonii, ale brakowało mioddechu, żeby krzyknąć z bólu.Zanosząc się kaszlem padłem na kolana.Serce żarzyło mi się w piersii choć wiedziałem, że to nie może być prawda, że to tylko czary rzucone na mnie przez Liz, po to żebymnie mógł dopaść Brązowego Jenkina czułem się tak, jakbym miał zaraz skonać.Brązowy Jenkin złapał Danny ego za obie nogi i cisnął go w górę przez świetlik
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plmikr.xlx.pl
|