Wątki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Chciał tego dokonać.Wokół, płonąc, dymiąc, drżąc, leżała Aleja Potępienia i jeśli nie uda mu się jej pokonać, umrze pół świata, a podwoją się szansę, że pewnego dnia cały świat stanie się taką Aleją.Greg ciągle spał.Spał snem człowieka wyczerpanego fizycznie i psychicznie.Tanner przymrużył oczy, zagryzł wargi i nie dotknął hamulca nawet wtedy, gdy zauważył sunącą po górskim zboczu kamienną lawinę.Zdołał ją ominąć i odetchnął.Ten rozdział był już dla niego zamknięty.Wyszedł bez jednego zadrapania.Jego umysł był powiększającym się pęcherzem o ściankach niczym rejestrujące wszystko wokół ekrany.Poczuł prąd powietrza i nacisk wywierany przez pedał gazu na jego stopę.Zaschło mu w gardle, ale to nie miało znaczenia.Kąciki oczu kleiły się, nie otarł ich jednak.Pędził przez zryte kraterami równiny Kansas i wiedział już, że wczuł się całkowicie w swoją role i że mu ona odpowiada.Denton, niech go licho, miał racje.Trzeba było to zrobić.Zatrzymał się nad krawędzią przepaści, a potem skie­rował się na północ.Trzydzieści mil dalej urwisko skończyło się, zawrócił wiec i pojechał z powrotem na południe.Greg mamrotał coś przez sen.Brzmiało to jak przekleństwo.Tanner powtórzył je cicho kilka razy i kiedy tylko natknął się na płaski teren, wykręcił znowu na wschód.Słońce stało wysoko na niebie i Tanner miał wrażenie, że unosi się lekki jak piórko w jego promieniach ponad brązową ziemią, podziobaną tu i ówdzie zielonymi szpilkami kiełkujących roślin.Zacisnął zęby i wrócił myślami do Denny'ego, który leżał teraz niewątpliwie w szpitalu.Lepiej, że jest tam niż w miejscu, do którego odeszli jego nie­dawni współtowarzysze.Miał nadzieje, że pieniądze, o których mu powiedział, ciągle jeszcze tam są.Poczuł nagle narastający ból w okolicy karku i ramion i dopiero teraz uświadomił sobie jak kurczowo ściska kierownice.Zamrugał oczyma i wziął głęboki oddech.Bolały go gałki oczne.Zapalił papierosa.Nie smakował mu, pykał go jednak dalej nie zaciągając się.Popił trochę wody i przyciemnił wsteczny ekran, na którym błyszczało zachodzące słońce.Wtedy właśnie usłyszał dźwięk, przypominający odległy grzmot pioruna i to ponownie obudziło jego czujność.Poprawił się w fotelu i zdjął nogę z pedału gazu.Zwolnił, zahamował i stanął.Zobaczył je.Siedział nieruchomo i patrzył jak przechodziły o jakieś pół mili przed nim.Monstrualnej wielkości stado bizonów przecinało drogę, którą jechali.Zanim przeszły, minęło pół godziny.Ogromne, ciężkie, czarne, o spuszczonych łbach, ryjąc kopytami glebę pędziły z ogłuszającym grzmotem, który z czasem przetoczył się na północ, cichł, cichł, aż zamarł w oddali.Kurtyna wzniesionego ich kopytami kurzu ciągle jeszcze wisiała w powietrzu.Tanner zanurzył się w nią, włączając reflektory.Zastanawiał się, czy zażyć tabletkę pobudzającą, ale zrezygnował z tego.Greg mógł się niebawem obudzić.Nie mógłby zasnąć, gdy zmienią się za kierownicą.Jechał teraz wzdłuż autostrady.Nawierzchnia wyglądała na nieźle zachowaną, wprowadził wiec samochód na szosę i popędził dalej.Po pewnym czasie minął wyblakły drogowskaz głoszący: “TOPEKA-110 MIL".Greg-ziewnął i przeciągnął się.Przetarł pięściami oczy, dotknął czoła, które po prawej stronie było spuchnięte i pociemniałe.- Która godzina? - spytał.Tanner ruchem głowy wskazał zegar na tablicy rozdzielczej.- Rano, czy po południu?-Popołudniu.- O Boże! Spałem prawie piętnaście godzin.- Coś koło tego.- Cały czas prowadziłeś?- Tak.- Ty dojedziesz.Masz w sobie coś z czarta.Pozwól, że przyjdę do siebie.Za pięć minut de zmie­nię.- Dobrze pomyślane.Greg przeczołgał się na tył pojazdu.W pięć minut później Tanner dotarł do peryferii wymarłego miasteczka.Jechał główną ulicą, wzdłuż której stały pordzewiałe wraki samochodów.Większość budynków zapadła się.Niektóre z odsłoniętych piwnic wypełniała woda.Po jej powierzchni pływały płaty żółto-zielonej piany.Na rynku miejskim leżały ludzkie szkielety.Nad rosnącymi tam chwastami nie górowało ani jedno drzewo, stały jednak jeszcze trzy słupy telefoniczne, z których jeden, pochylony do przodu, wlókł za sobą warkocz pozrywa­nych przewodów i przypominał gigantyczny widelec, niosący do ust nieistniejącego olbrzyma porcje czarnego spaghetti.Wśród chwastów, na popękanym chodniku, stało kilka ławek.Mijając drugą, Tan­ner zauważył siedzący na niej szkielet człowieka.Drogę zatarasował mu przewrócony słup telefonicz­ny, objechał więc budynek wkoło.Następna ulica zachowała się nieco lepiej, jednak wszystkie, wycho­dzące na nią witryny sklepów byty rozbite, a nagi manekin zastygł w usłużnej pozie, wyciągając przed siebie kikut urwanej w łokciu prawej ręki.Na skrzyżowaniu gapiły się na Tannera ślepe oczodoły świa­teł sygnalizacyjnych.Skręcając w następną przecznicę, usłyszał, że Greg przesuwa się na przód samochodu.- No, zmieniamy się - powiedział, przystając za Tannerem.- Chcę najpierw stąd wyjechać - odparł Tanner i patrzyli w milczeniu dopóki wymarłe miasto nie pozostało daleko za nimi.Dopiero wtedy Tanner zatrzymał wóz.- Jesteśmy o dwie godziny drogi od miejscowości zwanej kiedyś Topeka.Obudź mnie, jak wpakujesz się w jakąś kabałę.- Jak było, kiedy spałem? Miałeś jakieś kłopoty?- Nie - powiedział Tanner, zamknął oczy i zaczął chrapać.Greg prowadził, mając za plecami słońce i zanim dojechał do Topeki zjadł trzy kanapki z szynką, popijając kubkiem mleka.IXObudził Tannera wizg odpalanych rakiet.Przetarł oczy, spędzając sen z powiek i przez prawie pół minuty gapił się nieprzytomnym wzrokiem w przestrzeń.Zewsząd, niby gigantyczne, zeschłe liście, opadały kołysząc się wielkie chmury.Nietoperze, nietope­rze, nietoperze.Byty wszędzie.Tanner słyszał kwilenie, piski i skrobanie.Raz po raz któryś z nich zde­rzał się z samochodem.- Gdzie jesteśmy? - spytał.- W Kansas City [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mikr.xlx.pl
  • Powered by MyScript