Wątki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Straciwszy bowiem wzrok, zwierz stracił również swoją dzikość i stał się niezwykle łagodny.Założyłem mu procę zamiast wędzidła i puściłem się lekko wierzchem, na przełaj przez ocean.Nie minęło i trzy godziny, gdy przybyliśmy na przeciwległy brzeg, przemierzywszy szlak liczący trzydzieści mil morskich.Tu sprzedałem morskiego konia za siedemset dukatów właścicielowi gospody ,,Pod Trzema Kielichami", który pokazywał go jako rzadki okaz i nie­jeden grosz na tym zarobił.Obecnie zobaczyć można wizerunek owego zwierzęcia w „Historii naturalnej" Buffona.— Jakkolwiek niezwykły był mój sposób podróżo­wania — ciągnął mój ojciec dalej — niezwyklejsze jeszcze poczyniłem w drodze spostrzeżenia.Zwierz, którego dosiadłem, nie płynął, lecz pomykał z nie­wiarygodną chyżością po morskim dnie i pędził przed sobą miliony ryb, zupełnie niepodobnych do tych, które znamy.Niektóre miały głowę pośrodku tułowia, inne — na czubku ogona.Inne jeszcze, siedząc szerokim kręgiem, śpiewały niewypowiedzia­nie pięknym chórem.Były i takie, które budowały z wody najwspanialsze pałace otoczone olbrzymimi kolumnami.Między tymi kolumnami materia jakaś, którą miałem za najprawdziwszy płomień, poruszała się powabnym falistym ruchem, mieniąc się naj­milszymi dla oka barwami.Dotarłem także do olbrzymiego górskiego łańcucha, co najmniej tak wy­sokiego jak góry alpejskie.Tu, od strony skał, wznosi­ło się mnóstwo różnorakich drzew.Rosły na nich ho­mary, raki, ostrygi, ostrygi grzebieniaste, muszle, kra­by i tak dalej.Starczyłoby jednej sztuki, by naładować olbrzymi wóz taborowy, a tragarz dobrze by się musiał zmordować, chcąc najmniejszą z nich udźwig­nąć.Wszystko to, co morze wyrzuca i co się sprzedaje na jarmarkach, to lichota, którą fala z gałęzi strąca, tak jak wiatr otrząsa z drzewa niewydarzony owoc.Drzewa homarowe wydały mi się najbardziej roz­rośnięte, drzewa krabowe i ostrygowe za to — naj­wyższe.Małe ślimaki rosły na czymś, co wyglądało na krzaki, znajdujące się blisko drzew ostrygowych i oplatające je jak bluszcz dęby.Przekonałem się tu również, co zaszło z pewnymzatopionym okrętem.Ten, jak mi się zdało, uderzył o szczyt skały sterczącej o zaledwie trzy sążnie pod powierzchnią morza i tonąc obrócił się dnem do góry.Opadł więc na wielkie drzewo homarowe i pootrącał zeń homary na rosnące poniżej drzewo krabowe.Rzecz stała się zapewne wiosną, gdy ho­mary były jeszcze młode, skrzyżowały się więc z krabami i urodziły nowe owoce, podobne do obydwu rodzajów.Chciałem z sobą jeden taki owoc jako wielką osobliwość zabrać, ale był dla mnie co nieco przy-ciężki, a mój wierzchowiec nie chciał się zatrzymać.Jużem połowę drogi przemierzył i właśniem znaj­dował się w dolinie, co najmniej pięćset sążni pod powierzchnią morza, jużem niemile brak powietrza odczuwał, a także i z innych względów błogo mi nie było.Raz po raz bowiem spotykałem olbrzymie ryby, które, sądząc po ich rozwartych pyskach, były nie od tego, aby mnie pożreć wraz z moim wierzchow­cem.Mój Rosynant[5] był ślepy i dlatego tylko, żem ostrożnie nim kierował, uszedłem srogim zakusom tych głodnych bestii.Pędziłem więc tęgim galopem, by co prędzej znów na suchej ziemi stanąć.Tak kończy się Opowieść mego ojca, panowie.Przypomniałem ją sobie dzięki sławnej procy, która choć się tak długo w mojej rodzinie zachowała i tak wielkie oddała jej usługi, lecz w pysku konia morskiego niestety silnie ucierpiała.Ja w każdym razie użyłem jej tylko raz — jakem to już opowiadał — kiedym to niewypalony pocisk posłał z powrotem Hiszpanom ratując w ten sposób dwóch moich przyjaciół od szubienicy.Dla tak szlachetnego celu poświeciłem moją procę, która już była nieco zbutwiała.Większa jej część oderwała się wraz z pociskiem, a mały kawałeczek, który mi w ręku pozostał, przechowuję teraz wraz z innymi starożytnymi zabytkami w mym archiwum rodzin­nym na wieczną rzeczy pamiątkę.Wkrótce potem opuściłem Gibraltar i powróciłem do Anglii.Tu spotkał mnie najdziwniejszy w moim życiu przypadek.Byłem zmuszony udać się do Wapping, aby rzucić okiem na załadunek przeróżnych rzeczy, którem do moich przyjaciół w Hamburgu chciał wyprawić.Gdym już z tym skończył, zawróciłem przez Tower Wharf.Było południe, czułem się straszliwie znu­żony, a słońce tak nieznośnie dopiekało, żem wlazł do jednej z armat, aby w niej nieco wypocząć.Gdy tylko znalazłem się wewnątrz lufy, natychmiast głęboko zasnąłem.Był to akurat czwarty lipca, dzień urodzin króla angielskiego, i o pierwszej miano dać ognia z armat dla uczczenia tego dnia.Armaty nabito rankiem, a że nikomu nie przyszło do głowy, że w jednej z nich siedzę, wystrzelono mnie ponad domami na przeciwległy brzeg rzeki wprost na podwórko pewnego dzierżawcy, pomiędzy Bermondsey a Deptford.Tu spadłem na wielką kopę siana tak, jak się łatwo domyślić, ogłuszony, żem się wcale nie obudził.Po trzech miesiącach straszliwie zdrożało siano.Dzierżawca spodziewał się więc, że dobrze się obłowi gdy je teraz sprzeda.Kopa, na której leżałem, była największa ze wszystkich stojących na podwórku.Było w niej chyba z pięćset fur.Obudziły mnie głosy ludzi, którzy przystawili drabinę do kopy, by na nią wejść [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mikr.xlx.pl
  • Powered by MyScript