[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Pani Almayer uklękła na brzegu i pochyliła się nad łódką, aby spojrzeć z bliska w twarz córki.— Będą inne kobiety — powtórzyła nieubłaganie — mówię ci to, bo jesteś na wpół biała: możesz zapomnieć, że on jest wielkim wodzem i że tak być musi.Ukryj swój gniew i nie pokaż bólu, który będzie jadł twoje serce.Spotykaj go z weselem w oczach i mądrością na ustach, gdyż do ciebie zwróci się w smutku czy zwątpieniu.Póki wzrok jego będzie spoczywał na wielu kobietach, poty przetrwa twoja władza, ale gdyby znalazła się jedna — jedna jedyna — z którą by ciebie zapomniał, wówczas…— Nie mogłabym żyć — wybuchnęła Nina kryjąc twarz w dłoniach.— Nie mów tego, matko, to być nie może!— Wówczas — ciągnęła niewzruszenie pani Almayer — dla tej kobiety, Nino, bądź bez miłosierdzia.Pchnęła lekko czółno, zwrócone dziobem do rzeki, trzymając je wciąż za krawędź obu rękami.— Płaczesz? — spytała surowo córki, która siedziała bez ruchu z zakrytą twarzą.— Powstań i ujmij wiosło, bo czekał już dość długo.Pamiętaj, Nino, bądź bez miłosierdzia; a jeśli będziesz musiała ugodzić, niechaj ci ręka nie zadrży.Zebrała wszystkie siły i podawszy się naprzód pchnęła lekkie czółenko daleko na wody rzeki.Gdy przyszła do siebie po tym wysiłku, na próżno wytężała wzrok; łódka rozpłynęła się w białej mgle rozwleczonej nad ogrzanymi wodami Pantai.Chwilę jeszcze pozostała na kolanach, nasłuchując usilnie, wreszcie dźwignęła się z głębokim westchnieniem.Dwie łzy stoczyły się zwolna po zwiędłych jej policzkach.Otarła je szybko kosmykiem siwych włosów jakby wstydząc się samej siebie, lecz nie potrafiła stłumić głośnego westchnienia; ciężko jej było na sercu i cierpiała bardzo nie będąc zwyczajną tkliwych wzruszeń.Nagle wydało się jej, że słyszy lekki szmer, jak echo własnego westchnienia; przystanęła wytężywszy słuch, spoglądając lękliwie w stronę pobliskich krzaków.— Kto tam? — spytała niepewnie, a w wyobraźni ujrzała widziadła błąkające się w pustce wybrzeża.— Kto tam? — powtórzyła słabym głosem.Nie było żadnej odpowiedzi.Tylko szum rzeki snując się smutno i monotonnie za białą zasłoną jak gdyby wzmógł się na chwilę i przycichł znów w miękkim szepcie wirów podmywających wybrzeże.Pani Almayer potrząsnęła głową niby w odpowiedzi własnym myślom i oddaliła się szybko od krzaków rozglądając się czujnie na wszystkie strony.Szła wprost do szopy kuchennej, gdyż spostrzegła, że węgle w ognisku żarzą się silniej niż zwykle; widać ktoś w ciągu wieczora dorzucił świeżego paliwa.Babalatji, przykucnięty w ciepłym blasku żaru, powstał i spotkał się z nią w mroku za szopą.— Czy pojechała? — spytał dyplomata porywczo i niespokojnie.— Tak — odrzekła pani Almayer.— Co robią biali? dlaczego ich opuściłeś?— Pewno śpią teraz.Oby nie zbudzili się już więcej! — wybuchnął żarliwie.— Och, to są wcielone diabły, tyle gwałtu i gadaniny o tego trupa! Wódz ich groził mi dwa razy ręką i powiedział, że chciałby mnie widzieć przywiązanego do drzewa! Mnie! przywiązanego do drzewa! — powtarzał bijąc się gwałtownie w piersi.Pani Almayer zaśmiała się szyderczo.— A ty biłeś pokłony prosząc o przebaczenie.Mężowie z bronią u boku zachowywali się inaczej za czasów mej młodości.— Ty szalona kobieto! I gdzież oni są, mężowie z czasów twojej młodości? — odparł gniewnie Babalatji.— Zabici przez Holendrów.A ja będę żył, aby wywodzić ich w pole.Mężczyzna wie dobrze, kiedy ma walczyć, a kiedy rzec pojednawcze kłamstwo.I ty byś wiedziała, gdybyś nie była kobietą!Lecz pani Almayer zdawała się go nie słyszeć.Wyciągnąwszy ramię nasłuchiwała pochylona.— Tam za szopą słychać dziwne dźwięki — szepnęła z niepokojem.— Już przedtem słyszałam jakby płacz i westchnienia.To było tam na wybrzeżu.A teraz znowu…— Gdzie? — spytał Babalatji zmienionym głosem.— Co słyszałaś?— Tu blisko, Tak jakby ktoś głęboko westchnął.Trzeba było spalić papier nad ciałem, zanim je pogrzebali.— Tak — potwierdził Babalatji.— Ale biali ludzie wrzucili je zaraz do jamy.Widzisz, on zginął w rzece — dodał raźniej — a duch jego będzie się włóczył za czółnami, ale wybrzeże zostawi w spokoju.Pani Almayer, która z wyciągniętą szyją zaglądała za węgieł szopy, cofnęła wreszcie głowę.— Nie ma tu nikogo — rzekła uspokojona.— Czy już nie czas, aby wojenna łódź radży ruszyła w stronę polanki?— Zajedzie tu po mnie, bo i ja muszę popłynąć — objaśnił Babalatji.— Pojadę chyba zobaczyć, czemu się spóźniają.Kiedy do nas przybędziesz? Radża cl daje schronienie.— Przeprawię się przed świtem.Nie mogę tu zostawić moich dolarów — mruknęła pani Almayer.Rozeszli się.Babalatji minął podwórze kierując się ku zatoce, gdzie było przywiązane jego czółno, a pani Almayer ruszyła zwolna ku domowi.Wspięła się po kładce, minęła tylną werandę i weszła na korytarz wiodący do frontu.We drzwiach obejrzała się jeszcze, ogarniając wzrokiem puste, ciche podwórze, już oświetlone promieniami wschodzącego miesiąca.Ledwie znikła w korytarzu, niewyraźny cień mignął między pniami drzew bananowych, przeszył jak strzała przestrzeń zalaną księżycem i zapadł w mrok u stóp werandy.Tak błyskawicznie i cicho przemknęło to zjawisko, że mogło wydać się cieniem pędzącej chmury, gdyby nie ślad pozostały na trawach.Pierzaste kity słaniały się i drżały długi czas jeszcze w księżycowej poświacie, zanim stanęły nieruchomo, błyszcząc na ciemnym tle jak misterny haft ze srebrnych gałązek.Pani Almayer zapaliła kaganek z kokosowej łupiny; odsunąwszy ostrożnie czerwoną firankę spojrzała na męża osłaniając światło dłonią.Almayer leżał rozwalony w fotelu; lewe jego ramię zwisło ku ziemi, a drugie przerzucone było przez twarz; wyglądało to, jakby chciał odeprzeć cios niewidzialnego napastnika.Nogi wyciągnął przed siebie i spał ciężkim snem, nieświadom wrogich oczu, które przyglądały mu się badawczo i pogardliwie.U jego stóp leżał zwalony stół wśród szczątków zastawy i potłuczonych butelek.Weranda wyglądała jak pobojowisko, gdzie stoczono rozpaczliwą walkę; krzesła, poroztrącane gwałtownie na wszystkie strony, leżały w żałosnych, pijackich pozach pełnych bezsilności.Tylko wielki fotel Niny sterczał nieruchomo na wysokich biegunach, górując z niezachwianą godnością nad chaosem zgnębionych mebli; czekał cierpliwie na swoją panią.Pani Almayer rzuciła jeszcze na męża pogardliwe spojrzenie i puściwszy firankę, skierowała się do swego pokoju.Para nietoperzy ośmielonych mrokiem i ciszą jęła znów pląsać w ukośnych zygzakach nad głową Almayera.Długi czas nic nie mąciło skupionej ciszy domu prócz głębokiego oddechu śpiącego mężczyzny i słabego dźwięku srebra w rękach kobiety przygotowującej się do ucieczki.Księżyc wzniósł się tymczasem ponad nocną mgłę, wydobył z mroku sprzęty na werandzie, zalał ją światłem i rozrzucił czarne bryzgi cienia uwydatniając brzydotę i nieporządek poprzewracanych mebli
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plmikr.xlx.pl
|