[ Pobierz całość w formacie PDF ] .- Jeśli ona tam jest - powiedział Martino - to wpadnie prosto na potwora.Właśnie tam podążał i to bardzo szybko.- Może wyczuł, że ona się zbliża? - zasugerował Dan.- Może usłyszał ją przed nami.Nic nie odpowiedziałem, bo biegłem co sił w nogach.Raz krzyknąłem: “Rheto!”, ale postanowiłem oszczędzać oddech na wspinaczkę, pokonanie grzbietu wzgórza i dotarcie do dziewczyny przed cholernym potworem.Słyszałem, że pozostali mężczyźni ruszyli za mną.Modliłem się z całej duszy, by mi starczyło siły, bym biegł szybko i we właściwym kierunku.Zdawało mi się, że minęły wieki, nim dotarłem na szczyt i rozejrzałem się po dolinie.Niebo pociemniało jeszcze bardziej, nad głową załomotała seria grzmotów.W pierwszej chwili nic nie widziałem, ale gdy przystanąłem, dostrzegłem blond włosy Rhety i jej jasny płaszcz.Schodziła na drugą stronę grzbietu o jakieś dwieście stóp ode mnie.Wołała:- Mason! Mason!Stanowiła doskonałą przynętę dla potwora.Zobaczyłem, że ukrył się w krzakach zaledwie sześćdziesiąt stóp od niej.Widziałem porowatą, zielono-czarną łuskę, błyszczące ślepia i przerażające kleszcze uniesione do góry - tak strasznie przemienił się mój przyjaciel Jim.Zrozumiałem, że w żaden sposób nie zdołam jej ostrzec czy dobiec na czas.ROZDZIAŁ 8Carter Wilkes musiał być bliżej mnie, niż sądziłem.Jako praworządny oficer widać uważał za swój obowiązek utrzymywanie dobrej kondycji, ale nigdy się pewnie nie dowiem, jakim cudem ten grubas wbiegł tak szybko po zboczu z ciężkim granatnikiem w dłoniach.Najważniejsze, że wbiegł.- Rheto! Rheto! Tędy! Uciekaj w tę stronę! - krzyknąłem, a równocześnie Carter przyklęknął na jedno kolano, wycelował i wypalił.Rheta się odwróciła.Pocisk poleciał ze świstem, huknęło, błysnęło i na pancerzu kraba zatańczył pomarańczowy płomień.Wydawało mi się, że widzę czarno-zielone kawałki fruwające w powietrzu, choć może się myliłem.Stwór się zatrzymał, wymachując gniewnie kleszczami, a ja pędziłem po stoku, krzycząc do dziewczyny, by uciekała.Potknąłem się i upadłem, przez część drogi toczyłem się wśród kamieni i zarośli, ale dopadłem jej i chwyciłem za rękę, po czym ruszyliśmy ciężko dysząc pod górę.Spojrzałem na szczyt.Na tle atramentowego nieba przecinanego błyskawicami widziałem zarys postaci umundurowanych policjantów.Carter i Martino przykucnęli, dzierżąc rewolwery w dłoniach i mierząc w kraba.Zaryzykowałem zerknięcie przez ramię: bestia gnała za nami i po chwili zamieszania spowodowanego wystrzałem z granatnika wróciła do poprzedniego tempa.Słyszałem, jak ziemia dudni pod łapami, a skorupa chrzęści ocierając się o skały.Carter otworzył ogień.Kule latały ze świstem wokół nas, ale stwór się nie zatrzymał nawet na chwilę.- O Boże! - wydusiła Rheta.- Już nie mogę!- Mason, szybciej! - wołał szeryf.- Na Boga! Już was dogania! Szybciej!Tym razem nie odważyłem się spojrzeć za siebie.Czułem, że potwór następuje nam na pięty.Przy każdym jego oddechu dolatywał do mnie odór gnijącej ryby.Na sekundę przymknąłem oczy, słyszałem tylko zmęczony tupot naszych stóp i ciężkie dyszenie.- Mason! - wrzasnął Carter.W tym momencie Rheta wykręciła nogę w kostce i upadła twarzą na ziemię.Od szczytu dzieliło nas zaledwie dziesięć stóp.Pistolety znów wypaliły, ale Carter wiedział, że kule nie robią potworowi krzywdy, słyszeliśmy, jak rykoszetem walą w drzewa.Chwyciłem Rhetę za ramię i krzyknąłem, by wstała.Uniosła się, ale jęknąwszy z bólu runęła na trawę.Poczułem na twarzy lodowaty oddech potwora i zrozumiałem, że nas dogonił.Odwróciłem się, a ciemne niebo niemal całkowicie przesłoniła jeszcze ciemniejsza postać z kleszczami i dziobem.Zobaczyłem białawe, wijące się macki i po raz pierwszy w życiu ogarnął mnie obezwładniający, mrożący krew w żyłach strach.Potworny, śmiertelny strach.- Jim! - wydusiłem.- Jim! Na litość boską, nie! Jim!Kleszcze otwarły się z chrzęstem.Rheta tylko cienko pisnęła.Potwór stał nad nami i gdybym nawet próbował odtoczyć się na bok, i tak by mnie złapał.Pochylał się ku nam z dziką, niepowstrzymaną żądzą wyrwania naszych płuc, serc i wnętrzności.- Jim! - zawyłem.- Jim, posłuchaj! Jim! Jim!Potwór na moment zastygł w bezruchu.Powieki zakryły ślepia, znów je odsłoniły, macki falowały na lekkim wietrze.Było tak cicho, że słyszałem, jak czułki ocierają się o siebie.Carter oddalony o parę kroków stłumił kaszlnięcie.Wtem, niesłychanie powoli, krab zaczął się cofać.Trwaliśmy bez ruchu, niemal tłumiąc oddech, by nie zakłócić tej chwili, i patrzyliśmy, jak bestia się odwraca i rusza w dół.Rheta uniosła głowę i wpatrywała się we mnie, jakby nie wierzyła, że to naprawdę ja.Uniosłem dłoń nakazując jej milczenie.Potwór dotarł już prawie w cień lasu.Na ziemię spadły pierwsze krople deszczu.- Patrzcie, co się dzieje - chrapliwie powiedział Carter.Wytężyłem wzrok.Krab utykał, zataczał się.Przystanął na moment, wstrząsały nim gwałtowne dreszcze.Nagle pochylił się na bok i przewrócił na plecy.Dopiero wtedy zobaczyliśmy, że ma na brzuchu głęboką ranę i walczy o każdy oddech.Najwidoczniej ostatni pocisk Cartera po odbiciu od drzewa trafił stwora w tułów.Jakie to szczęście, że Wilkes nie umiał dobrze celować.- Zostań tutaj - szepnąłem do Rhety.- Pójdę go obejrzeć.- Nie mam wyboru - uśmiechnęła się słabo.- Moja kostka odmówiła posłuszeństwa.Ostrożnie ruszyłem po stoku w kierunku leżącego potwora.Zachowałem bezpieczną odległość, ale i z tego miejsca widziałem, że rana jest najprawdopodobniej śmiertelna.Pocisk wszedł w białe, nie pokryte łuską ciało tuż ponad pękiem macek i rozorał je, nim wybuchł.Smród palonej, popsutej ryby był nie do zniesienia, zwłaszcza że przyłączył się do niego jeszcze inny zapach, zapach ludzkich zwłok.Ogarnęły mnie mdłości, odwróciłem się, a za moimi plecami deszcz łomotał o pancerz konającego stwora.Carter stanął trochę z boku z kapeluszem w dłoni.- Nie musisz mu okazywać szacunku - rzuciłem.- To już na pewno nie jest Jim.- Okazuję szacunek Huntleyowi i wszystkim niewinnym ofiarom tego monstrum - odparł nie patrząc na mnie.- Powiedziałem, że dopadnę łajdaka i dotrzymałem słowa.- Jeszcze ich paru zostało.Przynajmniej dwoje, a może i więcej, jeżeli ludzie pili wodę.Carter wcisnął kapelusz na głowę.- Teraz się dobiorę do ich szefa.Moim zdaniem, jedyny sposób, by z tym skończyć, to dopaść tego boga-bestię, czy jak on się tam zwie.- Quithe, bóg otchłani.- Dobra.Dan i jeden z policjantów pomagali Rhecie kuśtykać w dół zbocza.Ominęli ciało sierżanta Rosnera, by zaoszczędzić jej przykrego widoku.Już nie musieliśmy znosić zwłok na dół.Spojrzałem po raz ostatni na potwora leżącego na stoku wzgórza, na jego białawy rozpruty brzuch, i pomyślałem o ugotowanych krabach na tackach w sklepie rybnym.Wtem na moich oczach jakby zaczął się rozpadać, kurczyć.Rozległo się ni to westchnienie, ni mlaśnięcie i brzuch bestii rozsypał się w czarny, lśniący stos przetrawionych resztek z pożartych ludzi
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plmikr.xlx.pl
|