[ Pobierz całość w formacie PDF ] .– Ramone – powtórzył Martin, lecz tak cicho, że Ramone w żaden sposób nie mógł go usłyszeć.Ostrożnie wyciągnął rękę, ani na sekundę nie spuszczając wzroku z wężokota, aż wreszcie jego palce dosięgły mosiężnego uchwytu górnej szuflady.Uchwyt zaklekotał, a wężokot rozwarł szeroko pysk, ukazując ociekające lśniącą śliną zęby, a jego ciało zaczęło ślizgać się po podłodze w kierunku mężczyzny.„Teraz albo nigdy” – powiedział sobie Martin.Wyrwał szufladę, rozrzucając jej zawartość po całym pokoju – ołówki, gumki, spinacze, pinezki, taśmy do maszyny, zapałki, korektor w płynie i przede wszystkim rozcieńczalnik do korektora.Mała plastikowa buteleczka przetoczyła się przez cały pokój i wpadła pod kanapę.Martin zerknął szybko na wężokota i rzucił się w ślad za nią.Buteleczka potoczyła się prawie poza jego zasięg, pod sam kraniec sofy, obok wiklinowego koszyka, w którym stała doniczka z juką.Położył się na brzuchu i sięgnął ręką pod sofę.Koniuszkami palców musnął sam skraj buteleczki, która odturlała się centymetr dalej.Jeszcze bardziej wytężając rękę, przyciskając ramię do sofy aż do bólu, zdołał nareszcie ją dosięgnąć i delikatnie chwycić zakrętkę pomiędzy dwa palce, tak by móc przyciągnąć ją do siebie.– No, dalej, cholera – wymamrotał pod nosem.Właśnie zdołał zamknąć na niej dłoń, gdy poczuł, jak coś niemożliwego do opisania prześlizguje się po jego prawym udzie.Przeraźliwie krzyknął i przetoczył się na plecy.To był Lugosi, kot, który przemienił się w węża, a teraz owijał mu się wokół nogi i przeciskał swą wydłużoną gadzią głowę pod lewym ramieniem w stronę karku.Martin zaczął gorączkowo macać za plecami i pochwycił futro wężokota.Pod miękką warstewką jego ciało było muskularne i twarde.Martinowi udało się zacisnąć na nim uchwyt, po czym, dysząc z wysiłku, przeturlał się po podłodze, niczym dziecko wywijające koziołki w przedszkolu, dzięki czemu wężokot musiał zsunąć się z jego pleców.– Ramone! – wrzasnął Martin.– Na miłość boską, Ramone!Udało mu się złapać wężokota tuż poniżej szczęki i mocno ścisnąć.Zwierzę pluło wściekle i rzucało głową na wszystkie strony.Było niewiarygodnie silne, a im bardziej zaciskał uchwyt, tym stawało się mocniejsze, aż w końcu potrzebował całej swej siły, żeby utrzymać kłapiące zęby z daleka od twarzy.Ponownie przetoczył się, i jeszcze raz, i tym razem zdołał wysunąć kolano i przyszpilić wężokota do podłogi.Stworzenie szarpało się i zwijało całe swe cztery czy pięć metrów.Jeszcze moment i uda mu się uwolnić, a wtedy jeden Bóg wie, co się stanie.Martin zębami otworzył buteleczkę z rozcieńczalnikiem i przytrzymując łeb Lugosiego przy samej podłodze, wycisnął prawie całą zawartość prosto w oczy i pysk wężokota, aż wreszcie świdrujący w nosie płyn pozlepiał mu całą sierść na głowie.Zwierzę skręcało się i zwijało w męce, po raz pierwszy też wydało z siebie coś więcej, niż syk: niskie, gardłowe kkhakk-khhakk-khakkk, którego dźwięk uniósł Martinowi włosy na karku.Odrzucił buteleczkę po rozcieńczalniku i obiema rękami złapał szyję weżokota, ściskając ją z całych sił, coraz mocniej i mocniej.Drzwi do pokoju otworzyły się i stanął w nich Ramone.Wyraźnie spodziewał się widoku Martina, uprzątającego resztki strzaskanej głowy kota.Zamiast tego stanął oko w oko z wijącym się wężem, jakby wyjętym wprost ze złego snu.– Zapalniczka! – krzyknął Martin.– Prędko, zanim wyschnie!Ramone stał z szeroko otwartymi ustami.– Wyschnie? Co wyschnie? O czym ty mówisz? Człowieku! Co to, u diabła, jest? O, Chryste!– Twoja zapalniczka! – powtórzył Martin.Teraz już praktycznie na niego wrzeszczał.– Podpal mu głowę! Przed chwilą oblałem go rozcieńczalnikiem!Oszołomiony Ramone pogrzebał w kieszeni koszuli i wyciągnął zapalniczkę.Niezdarnie pstryknął kciukiem, zadziałała jednak.Podsunął ją Martinowi.– Podpal go! – ryknął Martin.– Podpal, jak rany!Dygoczącą, tańczącą ręką Ramone przytknął płomyk zapalniczki do czubka głowy Lugosiego.Futro weżokota natychmiast buchnęło ogniem, a cierpienie rozwarło szeroko jego żółte oczy.Przez całe ciało przebiegł mu silny dreszcz – dreszcz, który wstrząsnął też Martinem, który czuł tylko strach, ból i obrzydzenie.Jedyne, co mógł zrobić, to nie rozluźniać uchwytu, podczas gdy wężokot miotał swą płonącą głową na boki.Martin był całkowicie pewien, że gdyby go uwolnił, potwór znów rzuciłby się na niego i najprawdopodobniej również podpalił.Pokój zaczął powoli wypełniać się duszącą wonią płonącej sierści i palonego ciała.Podczas gdy Martin dzierżył przed sobą weżokota niczym człowiek niosący pochodnię, głowa stworzenia płonęła jaskrawo i trzaskała – futro, skóra i ciało.Ciągle na niego patrzyła, nawet gdy jej żółte oczy zaczęły matowieć – białko ścięło się pod wpływem wysokiej temperatury.Z pyska wciąż dobywało się owe khakkk-khakkk-khakkk!, podczas kiedy z gardła zaczęły wypełzać płomyki liżące podniebienie i ostre jak igła zęby, a skóra na języku skwierczała i zwęgliła się.Nareszcie zwierzę skonało i Martin ściskał w ręku dymiącą głowę o żółtobrązowych szczękach, wyglądających przez spopielone policzki, i pysku rozwartym w potwornym grymasie.Upuścił ją.Głowa odpadła i potoczyła się w kąt.Reszta ciała skurczyła się, zmalała, pogrubiała i na oczach Martina i Ramone przybrała kształt najzwyklejszego domowego kota.– Lugosi – szepnął Ramone.– Właśnie zabiłem Lugosiego.Chciałem go ocalić, a tymczasem zabiłem go.Martin pokuśtykał do okna i otworzył je, aby choć część gryzącego dymu mogła ulecieć na dwór.Raz i drugi wstrząsnęły nim mdłości, lecz przyciskając pięść do ust zdołał zapanować nad sobą.– To nie był Lugosi – wykrztusił.W ustach czuł suchość.– Myślisz, że nie poznałbym swojego własnego kota? – zaprotestował Ramone.– Spójrz na niego!Martin głęboko zaczerpnął tchu.W dole za oknem Maria Bocanegra wyruszała dumnie na randkę ze swym chłopakiem-kulturystą
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plmikr.xlx.pl
|