Wątki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pozbycie się ciała to skomplikowana sprawa.Prawdopodobnie wszedłbym do budynku przebrany za mechanika, no wiesz, może miałbym ze sobą pralkę lub lodówkę na wózku.Po robocie wepchnąłbym ją do środka i wywiózł.Nikt nawet by się nie obejrzał.Wchodzisz do budynku z lodówką, więc nikt się nie dziwi, kiedy wychodzisz z lodówką.Potem ukryłbym zwłoki gdzieś, gdzie nikt by ich nie znalazł.- To aż takie proste?Wzruszył ramionami.- Mnie nigdy nie złapali.- Pozwolił, żeby ta myśl przeniknęła przez moje membrany, zanim dodał: - Zabójstwo na zlecenie to twardy orzech do zgryzienia dla policji.Motyw trudny do odgadnięcia.Jeśli niczego nie sknocisz, ujdzie ci bezkarnie.Może nie jest to proste.Ale jeśli zachowujesz ostrożność niezbyt trudne.Jako prokurator, oczywiście, wiedziałam o tym.Ale nie chciałam, żeby tak się stało w przypadku zabójcy Roberta.Wciąż modliłam się o to, żeby facet w spodniach khaki dołączył do Ernesta Castro za kratkami.- Kiedy już dowiesz się, co się stało z twoimi przyjaciółmi - ciągnął Carl - A co potem?- Na razie? Będę próbowała się ukrywać.- A co z tym gościem, którego mają usmażyć na Florydzie? Zapomnisz o nim?- Nie, w tej sprawie będę potrzebowała pomocy.- Jakiej pomocy? Może ja mógłbym coś zrobić?- Chciałabym.Andreą i Dave mieli zająć się całą prawną stroną tej spra­wy.Byli na miejscu, znali wszystkich graczy.Dave rozmawiał już z dawnym partnerem Mickeya Redondo.Pomagał nam.- Spójrzmy prawdzie w oczy - kontynuowałam - biorąc pod uwagę; moją sytuację, nie bardzo mogę pojechać na Florydę i wypytywać ludzi o tę starą sprawę.Jeśli mam działać skutecznie, potrzebuję prawnika.Kogoś kto zechce za mnie pojechać na Florydę.Kogoś, kto zechce mnie wes­przeć.Chrząknął.- I tego gościa, którego mają usmażyć.- Tak - przyznałam.- I Khalida.- Może i jest ktoś taki.- Co? O kim myślisz, Carl? Znasz prawnika, który może mi pomóc?- No, niezupełnie.A jakiego prawnika szukasz? Takiego jak ty? Proku­ratora? Pasowałby ci?- Jasne.Gdyby tylko chciał zrobić to, co chcę.Prokurator zrozumiałby moją sytuację.- W takim razie może znam kogoś, z kim mogłabyś porozmawiać.- Znasz prokuratorów? No pewnie.Jakich? Federalnych, stanowych? Ludzi, dla których zeznajesz? Kto to?- Nie.Myślałem o żonie doktora Gregory'ego.O mało nie wybuchnęłam śmiechem.- Słucham?- Żona doktora Gregory'ego jest prokuratorem okręgowym.Tutaj, w Boulder.Nie wierzyłam własnym uszom.- Skąd o tym wiesz?- Nie jestem zbyt.ufny.Sprawdziłem go, zanim zacząłem do niego chodzić.Ona jest prokuratorem.Nie nosi tego samego nazwiska co on.Mam to zapisane w domu.Zaufaj mi, wiem, co mówię.Nie zwątpiłam w to ani przez chwilę.- Znasz ją, Carl? Pokręcił głową.- Osobiście nie.Ale nietrudno będzie się z nią zapoznać.Kilka minut później Carl wysadził mnie i Landon przy wejściu do restau­racji w Chautauąua.Było to ryzykowne; czułam się widoczna jak na dłoni, kiedy wysiadałam w środku dnia na oczach kilkunastu osób, ale nie miałam siły, żeby przepchnąć wózek z Landon stromym zboczem prowadzącym od Baseline Road do naszego domku.Spacer ze stołówki miał być dużo łatwiej­szy.Zaczęłam już powątpiewać w słuszność przykucia Landon do wózka in­walidzkiego.Po odjeździe Carla zawiozłam ją w wózku do Kinnikinic i dalej w stronę Łupinę i naszego małego domku, uśmiechając się po drodze do paru mijanych sąsiadów.Kiedy już znalazłyśmy się na osłoniętej werandzie, Landon wyskoczyła z wózka, odwróciła się do mnie i powiedziała:- To jest tak strasznie niesprawiedliwe!- Tak, masz rację.To szczyt niesprawiedliwości.Zaskoczyła mnie, uśmiechając się.- Szczyt to za mało powiedziane.Raczej Mount Everest.Wymówiła: Mołnt Everest.Nie poprawiłam jej.Żeby udobruchać córkę, zagrałam z nią - i przegrałam - trzy razy w scrabble'a, zanim postanowiła zaszyć się w sypialni z przenośnym odtwa­rzaczem CD i ostatnim Harrym Potterem.Zaparzyłam herbatę z ekspresowej torebki Liptona, która leżała chyba w głębi kuchennego kredensu od początku prezydentury Lyndona Johnsona.Zaniosłam swój kubek na osłoniętą werandę i położyłam się na starym drew­nianym szezlongu przykrytym popękanymi winylowymi poduszkami koloru wyschniętej natki.Szezlong był dużo wygodniejszy niż wyglądał.Osłonięte siatką werandy, tak powszechne wokół mojego nowego domu, początkowo mnie zdziwiły.Zanim odkryłam Chautauąua, nie widziałam w Boulder ani jednej osłoniętej werandy.Nie widziałam też zbyt wielu owa­dów.Nie tak jak na południu.Okolica mojej nowej kryjówki wyglądała jak ilustracja Normana Rockwella.Patrzyłam na dwie dziewczynki, starsza siostra wiozła w spacerówce młodszą.Wózek był stary, takie łóżeczko na kółkach.Dziewczynki zbliżały się do mnie wzdłuż Łupinę.Starsza dziewczynka śpiewała piosenkę, rozśmie­szając maleństwo.Po drugiej stronie ulicy kobieta w wieku mojej gospodyni rozwieszała pościel na sznurze rozpiętym między dwoma drzewami.Pościel była biała.Po prostu biała.Żaden z samochodów zaparkowanych przy wąskich uliczkach Chautau­ąua nie był nowym modelem.Do nowości było im daleko.Chociaż ceny dzia­łek w Boulder były absurdalnie wysokie, nie była to bogata okolica.Małe trawniki wyglądały na zaniedbane.Nie szumiała klimatyzacja.Gdyby udało mi się zostać w Boulder, pomyślałabym, że byłoby to ideal­ne miejsce, by zacząć z Landon normalne życie.Ale teraz normalne życie było mrzonką.Zamknęłam oczy i zaczęłam się zastanawiać, czy Carl Luppo ma rację - czy żona doktora Gregory'ego naprawdę może mi pomóc [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mikr.xlx.pl
  • Powered by MyScript