[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Remont budowli był w pełnym toku.Ktoś to widocznie kupił i właśnie doprowadzał do porządku.Po materiałach budowlanych zorientowałam się, że wymieniają posadzki, a pewnie, kartofle im dobrze nie zrobiły, na nowo kryją dach i uzupełniają instalacje.Ludzie jeszcze pracowali, jeden, chyba majster, sprawdzał na dziedzińcu kolanka.Ogrodzone to wszystko było częściowo parkanem z desek, łatwym do sforsowania, a częściowo porządną siatką i miałam wielką nadzieję, że na noc nie zostawiają ciecia.Nadzieja była może głupia i złudna, robota prywatna, kto się narazi na utratę własności…?Rozejrzałam się, czy nie ma psiej budy i psa, pojechałabym po jakieś kości albo kiełbasę.Nie było.Zastanowiłam się, co zrobić, powinnam wedrzeć się do środka i obejrzeć piwnicę, wskazane byłoby poznać nazwisko właściciela… Poczekać, aż skończą…? A jeśli pracują na dwie zmiany…?Majster porzucił kolanka, coś sobie zapisał w notesie, odwrócił się i oko jego padło na mnie.Stałam w otwartej bramie i akurat nie pamiętałam, jak wyglądam.Żachnął się jakoś, zamarł na moment, trochę robił wrażenie, jakby w duchu wykrzykiwał do siebie: „zgiń, przepadnij maro, a kysz, a kysz!” A pewnie, w naszym kraju, w biały dzień, na placu budowy ujrzeć znienacka Murzynkę…Zrozumiałam, że już przepadło, ujawniłam swoją obecność.Złe we mnie wstąpiło, bezczelne i zuchwałe, i chyba rozsiadło się wygodnie.Porzuciłam bramę i podeszłam do niego.Pomysły strzeliły mi fajerwerkiem.— Sorry — powiedziałam grzecznie.— Dzędobry.Ten pan… on to ma.Wykonałam rękami gest, obejmujący całość budowli.Majster nie wytrzymał.— Roszczykowski? — spytał odruchowo.Ucieszyłam się zupełnie szczerze.— Tak — przyświadczyłam.— Pan Rosz… on tu jest?— Nie.Nie ma go.— Winien bycz?— Nie winien.Cholera… Rzadko bywa.A co pani chciała?— Obaczycz — oznajmiłam zgodnie z prawdą, z radosnym uśmiechem.Co sobie ten nieszczęsny człowiek myślał, Bóg raczy wiedzieć, ale najprawdopodobniej wziął mnie w pierwszej chwili za jakąś znajomą pryncypała.Zagraniczną w dodatku, więc niewątpliwie zasługującą na względy.Ryczał do mnie jak do głuchej, zapewniłam go zatem, że rozumiem po polsku wszystko, tylko źle mi się mówi.Uwierzył w to chyba, bo zniżył głos, ujął elegancko mój łokieć i wprowadził mnie do wnętrza.Zdążyłam wymyślić, że reprezentuję firmę dostarczającą urządzenia kuchenne, i tę informację postarałam się przekazać mu możliwie skomplikowanym językiem.Po niewielkiem wysiłku zrozumiał.Zaprowadził mnie do kuchni, zażądałam penetracji piwnicy, wpierając w niego wysoce mgliste komunikaty o mechanicznych urządzeniach wentylacyjnych, nie do pojęcia tak dla niego, jak i dla mnie.Obejrzałam wnętrza i zapamiętałam przeszkody piętrzące się wszędzie, jakieś paki, skrzynki i stosy używanych desek.Kuchnię nawet mniej więcej obmierzyłam, posługując się jego calówką, wymiary zapisałam w calach, podziękowałam uprzejmie i wyszłam.Pomyślałam, że teraz już przepadło, sama sobie wyjęłam przebranie z ręki, bo wieść o Murzynce dotrze do tego Roszczykowskiego w rekordowym tempie i drugi raz tej postaci nie będę mogła prezentować.Zdechnie Murzynka na zawsze.Wszystko, co mam do załatwienia, muszę wobec tego załatwić dziś, popędziłam sobie kota całkiem nieźle.Oddaliłam się inną drogą niż przyszłam, ścieżką wiodącą ku gęstym zaroślom.Stała tam niegdyś stara szopa ogrodnika, magazynek na owoce i różne narzędzia, rozpadało się to nieco, ale mogło jeszcze istnieć.Sprawdzenie, co się dzieje za moimi plecami, przyszło mi z największą łatwością, odwróciłam się i z radosnym uśmiechem pomachałam ręką na pożegnanie.W bramie gapiło się za mną czterech facetów, majster i trzech robotników, jeden czynił właśnie wypad do przodu i cofnął się czym prędzej.Byłam ciekawa, pójdzie za mną, czy zrezygnuje, dotarłam do gęstych krzaków, zrobiłam dwa kroki w bok i przestałam być widoczna.Owszem, poszedł.Może miało to głębsze przyczyny, a może tylko intrygowało ich, czym taka egzotyczna jednostka przyjechała, bo kto wie, czy nie rolls—royce’em.Przeszedł obok krzaka, za którym tkwiłam w kucki, udał się dalej, ścieżka dość długo wiła się w gąszczu, dalej dobiegała do drogi, za drogą zaś zaczynały się już zabudowania wsi.Mogłam zniknąć wszędzie.Wiedziałam o tym, pamiętałam teren, specjalnie wybrałam ten kierunek.Śledzący mnie facet porzucił to zajęcie dość szybko, widziałam go, jak wracał, zajrzał po drodze do szopy ogrodnika i poszedł ku dworowi.Przemknęłam okrężną drogą na tyły posiadłości, przelazłam przez siatkę do ogrodu, w którym ciągle istniała zrujnowana altanka.Chciałam się jej przyjrzeć, póki widno.Stała w zielsku i zaroślach, dokładnie obrośnięta dzikim winem, psim bzem i pokrzywami.Od strony widokowej, gdzie niegdyś można było gapić się na staw, teraz panoramę zasłaniały wysokie krzewy, nie mówiąc już o tym, że z trudem rozpoznałam miejsce po stawie, tak był pokryty rzęsą i sitowiem.Możliwe, że woda w nim jeszcze chlupała.Po różanym ogrodzie z drugiej strony altanki nie zostało nawet wspomnienie, ale obie ławeczki, wmurowane w podłoże, wciąż jeszcze trzymały się nieźle.Usiadłam na jednej z nich, tej górnej, i znów zaczęłam myśleć.Przez chwilę rozważałam swój stosunek do Pawła, zastanowiłam się, czy przypadkiem go nie kocham, bo, na litość boską, cóż innego kazałoby mi się tak wygłupiać, jak nie wielkie uczucia?! Przypomniała mi się od razu ta jego żona i porzuciłam temat, sił ducha potrzebowałam do czego innego.Pożałowałam, że nie spytałam majstra, na ile zmian pracują, bo może oczekiwanie na fajrant nie miało sensu.Westchnęłam, wstałam z ławeczki, podkradłam się wokół budynku i wyjrzałam na dziedziniec.Miałam fart, mój problem właśnie rozwiązywał się samodzielnie.Majster w garniturze wsiadał do nyski, za nim pchała się reszta klasy robotniczej, również elegancko przystrojona.Bez względu na to, czy tylko jechali na obiad, czy też opuszczali miejsce pracy aż do jutra, była to chwila dla mnie.Poczekałam, aż odjadą, i wróciłam do altanki.Zamknęli za sobą bardzo starannie zarówno drzwi budynku, jak i bramę ogrodzenia, wydedukowałam zatem, że żadnego ciecia nie ma, i zyskałam swobodę działania.Z uwagą przyjrzałam się ławeczce.Posadzka altanki wyglądała na nienaruszoną.Zgodnie z instrukcjami Pawła domacałam się wajchy pod spodem, przekręciłam ją w dół, nawet lekko poszło, a miałam obawy, że w ogóle się nie ruszy, bo może zardzewiało albo w ogóle zdechło ze starości
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plmikr.xlx.pl
|