Wątki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ross uzmysłowił sobie, że jakimś trafem został wypchnięty za bramę i że gdzieś wysoko nad nim wznosi się zamek.Ze wszyst­kich sił walczył o życie, by rozszalałe fale nie zmiażdżyły go o skały.Poszarpana ściana strzelała ku niebu.Rzucił się w jej kierunku i objął ramionami skałę, by fale, które go tu przyniosły, nie zabrały swojej zdobyczy z powrotem na morze.Paznokcie łamały się na kamieniu, jednak palce prawej dłoni Rossa szybko znalazły wgłę­bienie.Uczepił się tej nierówności z całej siły.Sytuacja zaskoczy­ła go bez żadnego ostrzeżenia i gdyby nie wyrobiony instynkt sa­mozachowawczy, pewnie straciłby życie.Kiedy fala się cofnęła, Ross podjął wysiłek, by wpełznąć wy­żej na skałę.Jakoś zdołał się podźwignąć przed nadejściem następ­nej fali.Maska skrzelopaku uchroniła go przed utonięciem w wi­rującym nurcie.Nie dając się nacierającej wodzie, trzymał się uparcie kamienia.Między nawrotami fal uzyskiwał coraz pewniejsze, stabilniej­sze oparcie.Nareszcie wdrapał się na sam wierzch skały, gdzie opry­skiwała go tylko piana.Przykucnął wycieńczony, ciężko dysząc.Wściekły ryk przyboju, zmieszany z głuchym pomrukiem burzy, ogłuszał i oszołamiał prawie tak samo jak wyczerpująca próba, którą przeszedł przed chwilą.Choć na wpół tylko świadomy otoczenia, cieszył się ze zdobycia tego punktu oparcia.Po pewnym czasie uwagę Rossa przykuły migotliwe, ruchome światełka na brzegu.Niektóre schodziły ku samym falom, inne bły­skały wzdłuż krawędzi klifu.Nie miały nic wspólnego z burzą; nie­wątpliwie było to dzieło rąk ludzkich.W blasku kolejnej błyskawicy poznał wreszcie odpowiedź.Na skraju rafy, której grzbiet niczym jęzor wybiegał w morze, kołysał się okręt, a właściwie dwa okręty, miotane bezlitosnymi falami.Światełka z pewnością przynieśli mieszkańcy zamku, którzy wy­legli na brzeg, aby ratować rozbitków.Ross popełznął chwiejnie po skale wzdłuż podnóża klifu.Znów zagrodziła mu drogę wzburzona topiel.Skok do niej mógłby się źle skończyć.Zawahał się.Raptem jego własne kłopoty zeszły na dalszy plan.Przypomniał sobie, że Ashe wszedł przed nim w bramę czasu.Skoro Ross został wessany w przeszłość, gdzieś w wodzie lub na brzegu musi być także Gordon! Tylko jak go znaleźć?Przyciśnięty plecami do klifu, trzymając się szorstkiego ka­mienia, Ross wstał z trudem i spróbował przebić wzrokiem rozko­łysany bezmiar piany i wody.Nie tylko morze zalewało go falami.Tropikalny deszcz lał się z nieba potokami, kąsał głowę i ramiona.Chłodne strugi wywoływały dreszcze.Miał przy sobie skrzelopak, pas obciążony drobnymi narzędzia­mi i nożem w pochwie, płetwy i parę kąpielówek przydatnych na Hawaice, jaką dotąd znał.Ten świat był jednak diametralnie inny.Bał się użyć latarki, jednak obserwując światła na północy doszedł do wnio­sku, że chyba pochodzą z latarek, postanowił więc zaryzykować.Stał na półce skalnej usianej wypełnionymi wodą zagłębienia­mi.Tuż obok po lewej stronie zauważył kocioł wirującej wody z ka­miennymi szpikulcami.Zadrżał.Przynajmniej uniknął wpadnię­cia do tej kipieli! Po prawej ręce dostrzegł wąski pas morza, a dalej następną półkę.Oszacował odległość między skałą, na której się usadowił, a tamtym występem.Tkwiąc w jednym miejscu, nie miał szans na odnalezienie Ashe'a.Ściągnął płetwy i przypiął je do pasa.Skoczył, lecz lądowanie było bolesne: pośliznął się i upadł na brzuch.Gdy usiadł, pociera­jąc posiniaczone i otarte kolano, dojrzał zbliżające się w jego stro­nę światełka.Na chwilę przysłonił je cień: jakiś człowiek wyczoł­gał się właśnie z wody.Ross pospieszył kulejąc w kierunku postaci leżącej nieruchomo poza zasięgiem fal.Ashe?Kuśtykanie Rossa przeszło w trucht.Za późno: dwa inne świa­tełka dotarły już do cienia.Człowiek spoczywał twarzą do ziemi.Trzech ludzi zebrało się wokół wyczerpanego pływaka.Tych, co trzymali pochodnie, nadal częściowo zakrywał mrok, lecz trzeci zgiął się, by przewrócić rozbitka na wznak.Kiedy tam­ten oglądał niedoszłego topielca, Ross uchwycił błysk światła na metalowym hełmie i lśnienie mokrej zbroi dziwnego typu, okry­wającej plecy i ramiona.Nagle.Ross zmartwiał z rozszerzonymi oczami.Ręka uzbro­jona w ostrze uniosła się i opadła, mierząc precyzyjnie.Trójka przy­byszów odwróci się od człowieka zabitego bez litości.Czy był to Ashe? A może jakiś marynarz z wyrzuconych na skały okrętów?Ross wrócił na swoją półkę.Wąska, oddzielająca go od skały struga wody, dzięki której uniknął utonięcia, znikała w pieczarze pod klifem.Czy powinien tam wchodzić? W masce, ze skrzelopakiem mógłby zejść pod powierzchnię.Ale co będzie, jeśli rzuci go o kamienie?Zerknął za siebie.Światła znalazły siew bezpośredniej blisko­ści jego półki skalnej.Wycofując się na poprzednie stanowisko, zostałby złapany w ślepym zaułku, nie śmiał bowiem nurkować w wirze po drugiej stronie.W gruncie rzeczy miał prosty wybór: zostać i dać się zabić albo poszukać ratunku w jaskini.Założył płe­twy i zszedł do wody.Wąskie koryto wodne chroniły z dwóch stron skały, co hamowało nieco impet sztormu.Rossa ściągało z mniej­szą siłą niż się spodziewał.Brnął naprzód.Czepiał się skalnych występów, zalewany czę­sto po czubek głowy spienionymi falami.Wejście do jaskini było coraz bliżej.Wreszcie wszedł do środka, do komory znacznie więk­szej od otworu wejściowego.Nie objawiały się tu z taką dzikością turbulencje wody.Czy go dostrzeżono? Po minięciu wąskiego wejścia Ross trzy­mał się lewej strony jaskini, miarowo kołysany na fali.Widział na zewnątrz ogniste rozbłyski.Prawdopodobnie jeden z myśliwych pochylił się przy wąskim gardle przed jaskinią i przyświecał sobie pochodnią.Ross wykrzywił pogardliwie usta.Tu, wewnątrz, on będzie miał przewagę.Niech no który z nich, a chociażby wszyscy trzej spró­bują wejść do jaskini.Nawet jeśli zauważono go od wylotu pieczary, żaden z tropicieli nie przejawiał ochoty do kontynuowania łowów.Światło zgasło i Ross pozostał w ciemnościach.Wolno doliczył do stu i dopiero gdy po­wtórzył tę czynność, odważył się zapalić latarkę [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mikr.xlx.pl
  • Powered by MyScript