Wątki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Koniec opowieści.Nieprzytomny pasterz sflaczał na ziemię, ale pozwoliliś­my mu zatrzymać forsę.- Musimy to omówić - powiedziałem.- Zgoda, ale nie tak blisko stada.Skoczymy na płasko­wyż zaczerpnąć świeżego powietrza.Tym razem pozostali już nie spali, kiedy wylądowaliś­my.Pilnie wysłuchali relacji o naszym odkryciu.- Cóż, to nieco zawęża pole - stwierdziła Madonetka.- Tak myślisz? - spytałem.- Ile osób liczy sobie ów rajski naród?- Jakieś sto tysięcy - przyznał Tremearne.- Może nie jest to najlepsza społeczność na planecie, ale sprawia wraże­nie najbardziej udanej.Słabo ją znam, tylko z fotografii i obserwacji.- Czy ktoś w Pentagonie wie coś więcej?- Możliwe.Lecz to są dane poufne, a oni nie należą do gadatliwych.Strzeliłem knykciami, zmarszczyłem brwi i dźgnąłem go palcem.- Taka informacja niewiele daje.prawda? Tremearne wyglądał na równie zmartwionego.- Niestety, Jim, niewiele.Nie mam pojęcia, czemu dane są poufne, skoro wasza grupa działa oficjalnie na planecie.Próbowałem sam zdobyć trochę danych i nie tylko mi odmówili, ale i odstraszyli.- Kto się za tym kryje? Nie domyśla się pan?- Nie.poza tym, że musi to być ktoś na samym szczycie.Ludzie, z którymi się kontaktowałem, rozumieją wasze problemy i chcą pomagać.Ale wszystkie prośby są z góry odrzucane.- Czy gnębi mnie mania prześladowcza, czy też może w hierarchii dowodzenia jest ktoś, komu nie podoba się nasza operacja? Kto chce, aby nie wypaliła?Teraz przyszła kolejka Tremearne'a na strzelanie knyk­ciami i ponurą minę.- Już mówiłem, jestem zawodowym oficerem.Lecz nie podoba mi się sytuacja na tym globie.Nie tylko sposób traktowania waszego zespołu, ale cała parszywa planeta.Cóż, odnoszę wrażenie, że wszystko wymyka mi się z rąk.Myślałem początkowo, że działając oficjalnie uda mi się przeprowadzić tutaj kilka zmian.To nie wystarczy.Zo­stałem tak samo całkowicie zablokowany jak wy.- Przez kogo - i dlaczego?- Nie wiem.Ale robię co mogę, aby się dowiedzieć.W zasadzie o Raju ani o jego mieszkańcach nie mam zielonego pojęcia.- Szczera odpowiedź, kapitanie.Wielkie dzięki.- Jeśli pan nie wie, to po prostu musimy dowiedzieć się sami - powiedział Stingo.- Zagramy raz czy dwa występy i będziemy mieli oczy szeroko otwarte.- Oby to było takie proste -mruknąłem pod nosem.-Rozwińmy mapy.Wyglądało na to, że największa część ludności mieszkała w jednym rzadko zabudowanym mieście.Wychodziły z nie­go drogi do niezbyt odległych wiosek, gdzie znajdowały się rzadko rozrzucone domostwa, najpewniej farmy.Na trój­wymiarowej mapie jedno wyłącznie budziło prawdziwe zdziwienie - jakiś mur, który przedzielał miasto na pół.Dookoła miasta nie było wałów, tylko ten jeden mur pośrodku.Wskazałem na niego.- Co to może być - albo znaczyć? Tremearne potrząsnął głową.- Nie mam pojęcia.Wygląda jak mur, to wszystko.Ale wzdłuż niego ciągnie się droga.Chyba jedyna, która prowa­dzi do miasta z równiny.Stuknąłem palcem w holomapę.- Tutaj.Tutaj droga znika w trawie.Tam musimy iść.A może ktoś ma lepszy pomysł?- Ten mi się podoba - oznajmił Tremearne.-Wysadzę was na tym skrawku płaskowyżu, za tą krawędzią, skąd nas nie zobaczą.Potem zabiorę stamtąd kapsułę i zostanę z wami w kontakcie radiowym.Wysiedliśmy.- Najpierw spać - ziewnął Floyd.- To była długa noc.Była jeszcze dłuższa, niż mu się zdawało, przy dłuższych dobach na planecie.Tremearne odleciał i ułożyliśmy się do snu.Spaliśmy, budziliśmy się, wciąż panowała ciemność i zasypialiśmy na nowo.Przynajmniej oni chrapali w najlep­sze; mnie zbyt dużo myśli plątało się po głowie.Mieliśmy już trop prowadzący do artefaktu.Trop, który był bezuży­teczny, póki nie zaczniemy szukać.A nie mogliśmy szukać w mroku.Ja zaś miałem - ile dni do chwili, gdy załatwi mnie trzydziestodniowa trucizna? Policzyłem na palcach.Minęło osiemnaście, a więc pozostało dwanaście.Cudow­nie.A może źle policzyłem? Zacząłem od nowa przebierać palcami, po czym wpadłem w złość na siebie.Wystarczy już tych palców.Pstryknąłem w komputer i napisałem szybki program.Następnie dotknąłem T, „termin ostateczny" -bądź „trup", wszystko jedno - i pojawiło się jaskrawe osiemnaście w towarzystwie migotliwych dwunastu.Nie powiem, by mi się podobał widok cyferek, ale mogłem chociaż przestać się martwić zmiennym rezultatem odej­mowania.Jakaś część mojej osobowości musiała poczuć ulgę, ponieważ zasnąłem głęboko.Wreszcie, z wielkimi oporami i lenistwem, niebo zajaś­niało i nastał nowy dzień.Nim zrobiło się zupełnie widno, kapitan nisko i powoli ustawił kapsułę za wzgórzami, wziął nas na pokład, a potem wypuścił po drugiej stronie ostat­niego wzniesienia.- Życzę szczęścia - bąknął cokolwiek markotnie.Zatrzasnęło się dolne wyjście, kapsuła śmignęła piono­wo i rozpłynęła się w jaśniejącym świetle.Nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co robię, wbiłem T do komputera.Cyferki błysnęły na moment i równie szybko zniknęły.Ale zapadły w pamięć.Dzień dziewiętnasty [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mikr.xlx.pl
  • Powered by MyScript