[ Pobierz całość w formacie PDF ] .— Nie chcę pana porzucać, panie hrabio.— Toteż nie porzucasz, przeciwnie.Wypełniasz wyraźny mój rozkaz, z honorem służąc do końca.Oto pieniądze; patrz, byłbym zapomniał.Oddasz je księdzu Welanese, by pokrył koszta pogrzebu i odprawił mszę za spokój duszy Benochta.Bądź zdrów, Chal-Chenet.i ruszaj.Co rzekłszy, sam skierowałem konia na gościniec i ruszyłem w lewo, gdy droga do Lens-Re-Toy wiodła w prawo.Jechałem stępa, alem nie obejrzał się ani razu.Dalibóg, dość już w życiu spoglądałem za siebie.Teraz nadszedł czas, by patrzeć tylko w przyszłość.Przyszłość zaś była przede mną, nie za mną.Wkrótce zjechałem z traktu, by przekradać się bocznymi drogami i lasami.Na głównym gościńcu zbyt łatwo napotkać mogłem kogoś, kogo napotkać bym nie chciał.Nie wątpiłem wprawdzie w skuteczność swych zabiegów w domu pana Vel-Deery; było więcej niż pewne, żem zdrowo pomieszał szyki swoim wrogom.Jednak nie uważałem, by ostrożność teraz, w najważniejszym momencie, mogła jakkolwiek zaszkodzić.Wracałem do zniszczonej stolicy.Wiedziałem, co chcę zrobić, i po raz pierwszy w życiu zupełnie obojętne mi było, czy wyrządzę swym uczynkiem komuś krzywdę, czy też nie.Tak miało być, tak być powinno.Tak być musiało — oto, co myślałem.Przekonałem się, że nie przechytrzę potężnych prześladowców.Ucieczka nie mogła się udać, prędzej albo później pochwycono by mnie i wydarto z rąk zdradziecki klejnot, rządzący mrozem i śniegiem.Wolałem więc go zwrócić właścicielce, odkupując przy tym chociaż jedną zbrodnię ciążącą na mym sumieniu.Odebrałem życie hrabinie Se Rhame Sar, a teraz chciałem je oddać.Pani Dorota Atheves przeliczyła się, nie doceniając mych rozterek i wahań.One to miały zadecydować o przyszłości prowincji Valaquet.Pojechałem do Re Alide tą samą drogą, którą — w odwrotnym kierunku — podążałem dzień wcześniej, mając jeszcze u boku Benochta i Chal-Cheneta.Zjechawszy z traktu, zagłębiłem się w Lasy Seyes i stanąłem na krótki popas w tym samym miejscu, które już raz udzieliło mi gościny.Koń napił się wody ze strumienia, ja uczyniłem to samo, po czym ruszyłem dalej.Byłem zmęczony i senny (bo przecież od chwili, gdym wyruszył na swą wyprawę, prawie wcale nie jadłem i nie zmrużyłem oka); bałem się więc, że usnę, jeśli dłużej zabawię nad owym leśnym potokiem, gdzie było tak spokojnie i cicho.Tak bezpiecznie i dobrze, jak może być tylko z dala od ludzi i ludzkich spraw.Stanąwszy na skraju lasu, w miejscu gdzie doszło do pamiętnej potyczki z rajtarami, zobaczyłem, że ciała zabitych zebrano; leżał tylko trup mego konia, obsiądnięty przez wstrętne wrony.Pod klasztornym wzgórzem zastałem obraz podobny, ale że walka miała tu przebieg bardziej gwałtowny, oprócz trzech trupów końskich znalazłem jeszcze potrzaskany muszkiet, podartą wojskową opończę i zgnieciony kapelusz oraz ułamaną klingę szpady.Ze ściśniętym sercem próbowałem wyczytać z owych śladów więcej, niż w nich było zapisane.Bo nic niestety nie mówiły o losie mojej biednej Anny Jaseny; milczały też, gdym pytał o życie mężnego Se Nolesa.Zwróciwszy spojrzenie ku ruinom klasztoru, przez chwilę zmagałem się z chęcią, by raz jeszcze pomówić z Ranelą.Ale nie.Obiecałem sobie przecież, że już nigdy nie spojrzę wstecz.A zresztą.Co mogłem powiedzieć Raneli?Ruszyłem do zniszczonej stolicy.Ostrożnie przejechałem lub też raczej przeszedłem, bom prowadził konia za uzdę — po moście św.Eustachego, który trzymał się nieledwie cudem; nadwerężony przez moce lodowej magii począł rozsypywać się na dobre, gdy wczesną wiosną ruszyły lody.Nie miałem żadnych złudzeń: byle przybór wody, byle burza, musiały oznaczać koniec tej wspaniałej budowli.Lecz tymczasem ów wytwór ludzkiej pracy i ludzkiego geniuszu stał na przekór wszystkim siłom, które sprzysięgły się, by go zgubić — przekrzywiony, wybrzuszony i spękany w wielu miejscach po raz ostatni, być może, posłużył człowiekowi.Przeszedłszy przez most, znowu dosiadłem konia i zagłębiłem się w labirynty zamordowanej stolicy.Puste, martwe ruiny nie zmieniły się wcale — jakże zresztą mogły się zmienić w ciągu jednej doby? A wreszcie.Czy nie dziwna jest ułomność ludzkiego umysłu, który pragnie widzieć, jak świat cały podziela jego rozterki? Tym ruinom było wszystko jedno, czy hrabia Se Rhame Sar ocali kolię swej żony, czy też zgubi ją na gościńcu bądź zgoła przegra w karty.Ciężar, który wziąłem na siebie, odpowiedzialność, która mnie dusiła wszystko to nie istniało dla zimnych gruzów Re Alide.Minąłem ruiny pałacu wicekrólowej.A więc, pomimo wszystko, rację miała Jasena.Chcąc nie chcąc, zostałem władcą Valaquet, bo tylko ode mnie w tej chwili zależało, jak dalej potoczą się losy tej prowincji.Nie na polach bitew, lecz tutaj, w sercu umarłego miasta, miało się zdecydować, komu przypadnie w udziale niepodzielna władza.Dostojny Robert hrabia Se Rhame Sar, Pierwszy Kawaler Bractwa Rycerskiego postanowił, że Świecki Zakon odda władzę w ręce tej, która była spadkobierczynią wszystkich starych, pogańskich kultów tego podbitego przed wiekami kraju.Jadąc pustymi, cichymi ulicami, dotarłem do miejsca, gdzie minionego dnia czekali na mnie wierni towarzysze pilnujący koni.Dalej musiałem iść pieszo
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plmikr.xlx.pl
|