[ Pobierz całość w formacie PDF ] .W pustym te-atrze nadal jeszcze słyszałem bicie jej serca.Wciągnąłem powietrze, smakowałemdeszcz.Zerknąłem wreszcie na siedzącą bez ruchu Klaudię z rękoma wciśniętymiw podołek.Poczułem gorzki smak w ustach i zamęt w głowie.Zobaczyłem samotnegoodzwiernego przechodzącego w dole, pode mną, który poprawiał poprzesuwanekrzesła i zbierał rozrzucone po dywanie programy.Byłem świadom, że ból, któryteraz odczuwam, ten zamęt, ta oślepiająca namiętność, od której dopiero co sięuwolniłem, zniknęły by natychmiast, gdybym mógł, ot po prostu, zeskoczyć nadół i wciągnąć go szybko w jedną z tych bocznych wnęk oddzielonych kotarąi wyssać w ciemności jego krew.Chciałem to zrobić i jednocześnie nie.Klaudiapochyliła się do ucha i wyszeptała: Cierpliwości, Louis, cierpliwości.Otworzyłem oczy.Ktoś stał obok, ledwo w zasięgu mojego widzenia.Ktoś,kto przechytrzył mój zmysł słuchu, podchodząc tak blisko.Stał oto teraz, bezsze-lestnie, za zasłoniętym kotarą wejściem do loży.To był ten sam kasztanowłosywampir, ten stojący z boku podczas przedstawienia.Stał na wyściełanym dywa-nem podejściu i patrzył na nas.Wiedziałem teraz, kim był.Jak podejrzewałem,był to ten sam wampir, który dał mi zaproszenie do teatru.Armand.180Poderwałbym się nagle, gdyby nie bezruch z jakim stał obok, i zadumany, wy-obcowany wyraz jego twarzy.Zdawało się, że stał tak oparty o ścianę już dłuższyczas i nie zdradził się nawet mrugnięciem oka.Podeszliśmy z Klaudią bliżej.Gdy-by aż tak bardzo mnie nie zaabsorbował, to odczułbym pewnie ulgę, że nie jesttym wysokim wampirem o ciemnych włosach, ale nie zastanawiałem się wtedynad tym.Teraz, jego oczy poruszyły się ospale i zaczął wpatrywać się w Klau-dię, za nic sobie mając zwyczaj ludzi śmiertelnych ukrywania zbyt wścibskiegospojrzenia.Położyłem rękę na ramieniu Klaudii. Szukaliśmy was już od bardzo dawna powiedziałem wreszcie, mojeserce uspokajało się, jak gdyby jego spokój wpływał na moje opanowanie.Niemógłbym przesadzić w określeniu tej jego szczególnej właściwości, a przecieżnie potrafię tego opisać.Fakt ten powodował, że byłem rozdrażniony.Pozwoliłmi odczuć, że wie, w jakim znajduję się stanie, a jego nieruchoma postawa i głę-bokie brązowe oczy zdawały się mówić, że nie ma sensu się tym zajmować i że,w szczególności, słowa, których teraz szukałem, i tak mnie zawiodą.Klaudia stałaobok milcząca.Odsunął się od ściany i zaczął schodzić w dół po schodach, jednocześnie wy-konał gest zapraszający nas, byśmy poszli jego śladem.Wszystko to robił płynniei szybko.W porównaniu do jego kroku i gestów moje były karykaturą ludzkichzachowań.Otworzył drzwi na parterze i wpuścił nas do sal znajdujących się po-niżej głównej sali teatralnej.Jego stopy ledwo dotykały kamiennych schodów,muskając je tylko.Szedł odwrócony do nas plecami, z pełnym zaufaniem.Pochwili wkroczyliśmy do sali, która jak się pózniej okazało, była obszerną saląbalową, wykutą w podziemiach znacznie starszych niż budynek stojący nad nią.Drzwi, które przed chwilą otworzył, zatrzasnęły się z głuchym łoskotem i zrobi-ło się ciemno, zanim mogłem zorientować się w rozkładzie pokoju.W ciemnościusłyszałem szelest jego ubrania, a potem ostry trzask zapalanej zapałki.Teraz jegotwarz pojawiła się nad zapaloną zapałką jak wielki płomień.Jakaś postać zjawiłasię w świetle, tuż za nim, młody chłopak, który przyniósł mu świecę.Widok tegochłopca na powrót przypomniał mi podniecającą przyjemność, jaką odczuwałemna widok nagiej kobiety na scenie, jej ciała, pulsującej krwi.Chłopak odwrócił sięi przyglądał mi się, prawie identycznie jak kasztanowłosy wampir, który tymcza-sem przeniósł płomień z zapałki na świecę i teraz szepnął do niego: Idz. Wampir uniósł nieco świecę i światło padło na odległą ścianę.Po-czął przesuwać się wzdłuż niej, dając nam znak, byśmy podążyli za nim.Ujrzałem świat fresków i malowideł ściennych.Ich głębokie kolory wibro-wały pod wpływem tańczącego płomienia.Stopniowo tematyka tych malowidełstała się dla nas jasna.Był tam przerażający Triumf Zmierci Breughla, namalowa-ny w takiej skali, że cała ta niezliczona kolekcja straszliwych postaci wznosiła sięnad nami, rozpływając wyżej w ciemności.Bezlitosne kościotrupy przewożącepromem przez śmierdzącą fosę zdanych na ich łaskę zmarłych lub ciągnące wóz181pełen ludzkich czaszek, pozbawiające głów wyciągnięte martwe ciała lub wiesza-jące ludzi na szubienicach.Gdzieś w oddali dzwon wybijał maszerującym armiomczas piekła spalonej i pogrążonej w dymie krainy, w kierunku której były pro-wadzone obrzydliwym, pozbawionym sensu marszem.Poczułem lekki niepokój,ale wampir dotknął mojej ręki i prowadził dalej wzdłuż ściany.Teraz zobaczyłem,jak powoli z mroku wyłania się Upadek Aniołów z potępionymi aniołami, zrzuca-nymi z niebiańskich wysokości wprost w gorejący chaos ucztujących potworów.Tak żywy, tak perfekcyjnie oddany obraz sprawił, że aż wzdrygnąłem się.Ręka,która mnie dotknęła przedtem, teraz uczyniła to samo.Zatrzymałem się jednakna chwilę, spokojnie spoglądając w górę aż po sam szczyt malowidła na ścianie.Dostrzegłem tam wynurzające się z ciemności postacie dwóch pięknych aniołówz trąbami anielskimi przytkniętymi do ust.Przez moment czas stanął w miejscu.Miałem silne wrażenie podobieństwa owej chwili do tej, kiedy odwiedziłem poraz pierwszy katedrę Notre Dame, ale szybko to minęło, jak coś delikatnego i cen-nego, co nagle zostało wyrwane mi z rąk.Zwieca uniosła się.Znów wokół mnie wyrosło okrucieństwo strasznych scen.Milcząco bierni i poniżeni potępieńcy Boscha, wzdęte, martwe ciała w trumnachTrainiego, potworni jezdzcy Diirera i cała promenada średniowiecznych drzewo-rytów, herbów i sztychów.Sklepienie wiło się aż od kościotrupów, gnijących tru-pów i tańczących wokół nich demonów z narzędziami tortur, jak gdyby miejsce,w którym się teraz znajdowaliśmy, samo było katedrą śmierci.W końcu przystanęliśmy na środku sali i świeca znowu ożywiła sceny otacza-jące nas wokoło.Do granic wytrzymałości czułem niemal kołysanie sali.Ogar-nęło mnie uczucie spadania, deliryczne niemal.Wyciągnąłem rękę po Klaudię.Stała zadumana z biernym wyrazem twarzy.Jej wzrok był oddalony, jakby jużwcześniej odsunęła mnie od siebie, aż nagle poderwała się gwałtownie i pobie-gła po kamiennej posadzce.Jej kroki odbijały się o ściany.Były jak stukaniepalcami w skronie, w czaszkę.Przytrzymałem dłońmi głowę, niemo wpatrującsię w podłogę w poszukiwaniu jakiegoś schronienia, jak gdyby uniesienie wzro-ku oznaczało spojrzenie na jakieś okropne cierpienie, którego nie chciałem, niemogłem wytrzymać.Znów ujrzałem twarz wampira, unoszącą się w płomieniuświecy, jego oczy obramowane czarnymi rzęsami.Usta nie poruszały się, ale gdyprzypatrywałem mu się dłużej, wydawało mi się, że się uśmiechnął, choć nie wy-konał nawet najmniejszego ruchu.W przekonaniu, że była to jakaś niezwykle sil-na iluzja, którą mogę zgłębić zwiększoną uwagą, tym uporczywiej wpatrywałemsię w jego twarz
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plmikr.xlx.pl
|