Wątki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jednak trudno twierdzić, że odejście taty spłynęło po mnie jak woda po kaczce. Promienny chłopczyk , śmiało wspinający się po drzewach, stał się ostrożniejszy  zwłaszczapo złamaniu obojczyka, wywołanym upadkiem z trzepaka  częściej bywał zamyślony, samotny.Chyba wtedy zacząłem bać się ciemności, a jakieś słuchowisko w radio, w którym występowałdiabeł, wywołało we mnie obsesyjny lęk przed godziną dwunastą.Byłem przekonany, że jeśli niezasnę do tej pory, przydarzy mi się coś strasznego.Błagałem, żeby nie gasić światła, zawszemusiało się coś sączyć przez drzwi, a równocześnie liczyłem kwadranse i minuty dzielące mnieod północy.Zawsze jednak zasypiałem przed tym groznym terminem.Ciekawe, że motyw przeklętej godziny, konkretnie 4.15, występował w jednym zzachowanych opowiadań ojca  jego bohater obsesyjnie bał się tej godziny, nie mogącprzewidzieć, że wiele lat pózniej zostanie o tej porze stracony za działalność opozycyjną wstalinowskim PRL-u.Z tego okresu dzieciństwa najbardziej przypominam sobie permanentne wyczekiwanie namamę.Oto siedzę przy oknie przedpokoju, przeciętym schodami, przed sobą mam bezkresne,dziś zabudowane pole  nie ma na nim jeszcze kościoła, tylko mały baraczek, w którym pózniejodbywały się lekcje religii.I czekam, czekam.Moja rodzicielka pracowała na kilku etatach, oprócz redakcji, w której często miewała nocne dyżury, wcześnie rano biegała na treningi szkółek łyżwiarskich, na zmianę w dwóchklubach, bodajże AWS-ie i Budowlanych.Swoją drogą, ile było tych szkółek łyżwiarskich, iluzawodników.Spod ręki mamy wyszła nawet jedna przyszła mistrzyni Polski.Bywało, żezabierała mnie ze sobą na świeżo otwarty Torwar.Ale nie zrobiłem kariery zawodnika, owszem,nauczyłem się podstaw poruszania się na lodzie, zaliczyłem  pierwszy krok , ale brakowało micierpliwości.Poza tym bolałem, że mama zajęta innymi dziećmi nie poświęca mi więcej czasuniż innym.W dodatku nienawidziłem zimna, a ćwiczenie  łuków i  trójek skakanychbezgranicznie mnie nudziło.A nuda od czasów najdawniejszych należała do moich najgorszych wrogów.Nudne byłosiedzenie u fryzjera, mimo że babcia dokonywała cudów, aby je uatrakcyjnić, narzędzia opalanonad płonącym, zamoczonym w spirytusie wacikiem, dezynfekowano grzebienie.Podejrzewam, że również moje niejedzenie, a niejadkiem byłem obłędnym, wynikało ztego, że proces żucia i przełykania wydawał mi się nudny wobec innych atrakcji świata.Czegonie dokonywano, aby mnie zabawić i wdusić coś do gardła.Garnki na głowach, koncerty nasztućce i patelnie.Wszystko na nic.Jajka potrafiły lądować na suficie, a gdy podrosłem, doperfekcji opanowałem proces odwracania uwagi babci lub Mani i ciskania elementów posiłku zapiec, gdzie schły, o dziwo, nie wytwarzając szczególnego smrodu.Kiedy lata pózniej, przy okazji zakładania centralnego ogrzewania, piec rozebrano, azbiegało się to z przygotowaniami do narodzin mojej siostry Sylwii, oczom robotników ukazałsię prawdziwy geologiczny przekrój epok gastronomicznych PRL-u.Coś w rodzaju kanionuColorado, w którym warstwy pierogów przeplatały się ze złogami zasuszonych cynaderek,naleśników czy wątróbek.Czasami zastanawiam się, jak w ogóle udało mi się przeżyć.Tak naprawdę aż do liceumakceptowałem wyłącznie bułkę z dżemem śliwkowym i kotlety mielone, zwane u nas siekanymi.Do tego dochodziły jeszcze jajka i ziemniaki, w zasadzie pod każdą postacią, przy czymprawdziwym przysmakiem okazały się smażone na patelni frytki, które mama zaczęłaprzyrządzać po swym wyjezdzie do Paryża, i jakiś czas pózniej wprowadzona do jadłospisuwołowina.Sympatia do frytek, naturalnie odpowiednio przyrządzonych, pozostała mi do dziś, ajednym z pierwszych zakupów, kiedy zamieszkałem u mojej narzeczonej Joli, był garnek zsitkiem.Drugą ulubioną potrawą okresu mego narzeczeństwa były kiełbaski własnoręcznieopiekane nad gazowym palnikiem.W szkole nie jadłem nic, nie tylko ze względów smakowych uważałem wydawanie otrzymanych pieniędzy na żarcie za ogromne marnotrawstwo.Ile możnabyło za to kupić książek! A w domu i tak czekała Mania, bułeczki i marmolada!Na koloniach (wysyłano mnie tam, ku mej rozpaczy, podczas każdych wakacji)praktycznie głodowałem.A kiedy mama załatwiła mi pracę (miałem już 18 lat) w wakacyjnymośrodku wojskowym w Mrzeżynie, wizja śmierci głodowej stała się realna.Z mego punktuwidzenia nic tam nie było jadalnego  poza chlebem.Opracowałem więc metodę pozwalającąmaleńką kosteczką masła posmarować do dwunastu kromek.Studia przeżyłem głównie nasłodkich bułkach z rodzynkami, zwanych nie wiedzieć czemu żulikami, które nabywałem obokuniwerku w sklepie Sumatra.Wszystkożerny stałem się dopiero wraz z podjęciem pracy w radio, a kolejne rozszerzeniejadłospisu wymusiły kabaretowe podróże (na przykład w stanie wojennym z koniecznościnauczyłem się jeść dziczyznę i pewnie wspólnie z kolegami pożarliśmy niejeden park narodowy).Jednak już wcześniej babcia znalazła sposób na moje odżywianie: lektury! Od dziecka uwielbiałem, jak czytano mi wierszyki, które błyskawicznie przyswajałem napamięć.Chodząc potem z Manią po naszej uliczce, epatowałem rozmaite panie domu.Raz taksugestywnie recytowałem: Pali się, pali się!, że stanowiąca moje audytorium kobiecina, na codzień dostarczająca nam świeżego mleka, ani się spostrzegła, jak jej kuchnia stanęła w ogniu.Sam czytałem początkowo mniej chętnie.Mimo że szybko nauczyłem się liter i gdzieś wwieku sześciu lat przerobiłem z tatą prawie cały elementarz Falskiego, mama w którymśmomencie przerwała tę edukację, twierdząc, że od przedwczesnej nauki dziecko może zgłupieć.Pewną rację miała.Jeśli poznawałem jakiś materiał wcześniej, a stało się regułą, że podręcznikiinteresujących mnie przedmiotów czytałem jeszcze w czerwcu od deski do deski, w trakcie rokuszkolnego śmiertelnie się nudziłem na lekcjach.I co gorsza, nie potrafiłem tego ukryć.Nie twierdzę, że Mania była dobrą lektorką, przeciwnie, czytała monotonnie, bez żadnejinterpretacji, jednak była nie do zużycia jak magnetofon, więc gdy ja żądałem, żeby czytała mi wkółko to samo, spełniała moją prośbę.Aż się w końcu znudziłem.I zacząłem wymyślać sobieciągi dalsze.Nie umiałem jeszcze pisać, kiedy po wizycie w teatrze lalkowym (pracowała tam paniHanka Wołkowińska, szkolna koleżanka mamy), wiedziony potrzebą dowiedzenia się, co byłodalej, narysowałem sobie własną kontynuację, nie wiedząc nawet, że to, co powstało, nazywa siękomiks.Chyba właśnie tak narodził się Nasz ulubiony ciąg dalszy, który w przyszłości powielekroć mógł i musiał następować!W odróżnieniu od Mani babcia preferowała lektury poważniejsze.Do posiłków czytałami Trylogię Sienkiewicza.Z sukcesem! Przy huku dział ze Zbaraża wchodziły mi nawet leniwepierogi, choć ze szpinakiem nigdy się nie udało!Babcia naturalnie cenzurowała pana Henryka, oszczędzając mi na przykład opisówwbijania Azji na pal.Miało to tę dobrą stronę, że natychmiast dorywałem się do opuszczonychmiejsc, doskonaląc umiejętność czytania [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mikr.xlx.pl
  • Powered by MyScript