Wątki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Około jedenastej od Angary słychać rosnący warkot silnika.Zewszystkich kwater wysypują się ludzie spieszący do lądowiska.Helikopter przeszedł jednak bokiem, nie zmieniając kursu.Rozcza-rowanie.Wasia pociesza, że z pewnością przyleci, bywało że przy-latywał póznym popołudniem.Gramy dalej.Tuż po południu doszło do sensacji.Niezapowiadani przez nikogoi nie wiadomo skąd wyszli z tajgi myśliwi.Psy zaczęły ujadać, więcpodeszliśmy do okna.Od lasu w naszą stronę szły trzy osoby: po-chylone, obciążone olbrzymimi tobołami i otoczone sforą sześciu czysiedmiu psów Szli gęsiego.Naszą, kwaterę, położoną prawie naszczycie, minęli w milczeniu i poszli dalej.Po przejściu dolinypodeszli pod następne wzgórze i skierowali się wprost do kwatery Sadowego, w której znikli.Psy zostały na dworze.Nastąpiła konsternacja.Sadowy nic nie mówił, wcześniej nikt tutych myśliwych nie widział.To intrygowało wszystkich.Po zapad-nięciu zmroku Wasia już nie wytrzymał.Wziął wiadro i poszedł  poryby.Poszedł, wrócił po dwóch godzinach jakiś rozmowny, oczka musię szkliły.- Mów, mów!- To są myśliwi z Ust-Ilimska.Piją u Sadowego brażkę (sfer-mentowany zacier na samogon), już mają dobrze w czubie.- I ty też.Mów dalej.- Troszeczkę, ale już mało zostało.Otóż oni chcą jutro, a możedzisiaj wynająć urała i Sanię, który ich zawiezie do Ust-Ilimska.Saniamoże i pojechałby, ale się droży, bo nie uśmiecha mu się brać Katę wbród.Nie wiadomo, czy most zimowy na Kacie jest już gotowy.Czortwie.Brygada też nie chce Sani puścić.- Czekaj, czekaj.Gdzie Jacek? Muszę z nim pogadać.- Chyba ze Stiepanem jest u Gawriła, widziałem, jak szli w tamtąstronę.- Chodz, idziemy.Faktycznie jest tu Jacek, Stiepan, Gawrił i Jegor.Referuję zaist-niałą sytuację.Odbyliśmy krótką naradę, po której zwróciłem się doWasi:- Idz do Sani i brygady.Powiedz, że my też chcemy odjechać.Sani po cichu powiedz, że ma u nas 500 rubli.Poszedł i wrócił niebawem.- Nic z tego.Sania się nie zgadza, a brygada tym bardziej.Konferuję ponownie z Jackiem i Gawriłem.Modyfikujemy ofertę.Brygada otrzyma swoją dolę - nasze nienaruszalne zapasy: pół litraspirytusu, dwie butelki  pszenicznej od Gawriła (zdobycznej nakłusownikach).Jako nasi posłowie poszli Gawrił i Wasia.Wkrótcewrócili z dobrą wiadomością.- Naburmuszona brygada nie wytrzymała.Argumenty były cel- ne.Wargi im zwisły i długo jak wilki świecili złymi oczami, z tonuspuścili, ale nie całkiem.- W czym rzecz?- Pojedziecie teraz, na noc.Sania już się sposobi.Na rano ma byćdo dyspozycji brygady.Czasu wystarczy, noc długa.Licząc po około50 kilometrów na godzinę, Sania na szóstą, siódmą będzie z powro-tem.Obróci tę trasę w 12-14 godzin.To spryciarz.%7łegnamy się z Gawriłem i Jegorem.Wasia jedzie z nami.Nieczeka na helikopter.Myślę, że raczej nie chce pozostawić nas samychIdziemy na kwaterę Wasi i czekamy.Za chwilę podjeżdża Sania.%7łegnamy się serdecznie ze Stiepanem.- Do zobaczenia na lotnisku - woła za nami.- Do zobaczenia.Od kwatery Sadowego idą trzy osoby i sześć psów na smyczach.Pozdrawiamy się, poznajemy i następuje załadunek.Najpierw bagażei psy, następnie ludzie.Jacek, Wasia i dwóch młodszych myśliwychwsiadają do ocieplanej skrzyni samochodu, do kabiny wsiada Sania,starszy myśliwy i ja.Wynieśliśmy z tajgi zapaszek od tygodni nie-mytego dokładnie ciała.Myśliwy wzbogacił go kwaśnym zapachemfermentującego zacieru samogonu i dymem jednego z gorszychgatunków papierosów, którego niedopałek nieprzerwanie trzymał wkąciku ust.Zwieżutki antynikotynowy neofita został poddany próbiewytrzymałości i to dwukrotnie w czasie sześciogodzinnej jazdy.Ruszyliśmy.Noc była widna, księżyc w pełni, z rzadka leciałytylko duże płatki śniegu.Uchyliłem boczną skośną szybkę.To dawałoulgę w znoszeniu warunków panujących w kabinie.W zgodzie zcałym światem i mimo wszystko w nie najgorszych warunkachodbywaliśmy drogę do Ust-Ilimska.Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, pierwsze słowa mojego sąsiadaskierowane były do mnie.- Tioska (słowo, którego wówczas nie umiałem przetłumaczyć),ty jesteś Polak i ten drugi też.Przyjechaliście popolować.Nu, Gawrił iSławik zaskoczyli parę razy za swoją granicę i my też.Nam sąsiadom wolno.Nu, ale te suki, co Gawrił ich połapał, brakoniry (kłusownicy)byli u nas też.Uszli cało, bo mieli konika.A inaczej kosteczki bytylko z nich bielały.Szkoda - uśmiechnął się smętnie.- Nie znam tych spraw, to nie moje - skwitowałem, nie chcącprzedłużać rozmowy.On zaś popatrzył, uśmiechnął się i nic niepowiedział.W milczeniu dojechaliśmy do Katy.Sania bez zatrzymania, uj-rzawszy że most jeszcze nie gotowy, rozpoczął, trawersując zbocze,zjazd do rzeki.Na ostatnich kilkunastu metrach zatrzymał się, włączyłnapęd na wszystkie koła i w skupieniu ruszył prostopadle w nurt Katy.Przód samochodu spadł do wody na głębokość metra.Samochódruszył ku drugiemu brzegowi, przesuwając denne otoczaki, którewyraznie hurkotały pod kołami samochodu.Prawie nie oddychając, zzapartym tchem, forsowaliśmy tę przeszkodę.Sania wykonał ma-newr, widziany kilka dni wcześniej, sądząc, że jest właściwy.Mimo tona podłodze kabiny pokazała się woda.Skrzynia była wyżej, leczsamochód po przejechaniu każdego metra zanurzał się bardziej o kilkacentymetrów.Minęliśmy połowę rzeki i samochód powolutku zacząłsię wynurzać.Odetchnęliśmy.Nadzieja rosła.Sania zatoczył łuk, byustawić samochód, dwoma kołami, najbardziej prostopadle do brzegu.Po wykonaniu tego manewru, natarł ostro na brzeg.Przednie koławskoczyły na brzeg, wdrapały się na odległość dwóch metrów, ale tyłwozu nie zdołał pokonać progu brzegowego.Dodanie gazu tylkopogorszyło sytuację, bo wyrzucenie spod kół otoczaków zwiększyłogłębię i samochód osiadł.Sania włączył wsteczny bieg.Powolusieńkucofnął i przód ponownie znalazł się w rzece.Cofnął się kilka metrów.I jeszcze raz, zmieniając kąt natarcia, zaatakował brzeg.Sytuacja siępowtórzyła: przód wyszedł, tył uwiązł.Mój sąsiad, zbudzonywstrząsami, zaczął doradzać Sani, jak ma wykonać skuteczny manewrwyjścia z rzeki.Do mnie zaś rzekł:- Tioska, nie bój się.Sania nas wywiezie z rzeki, a jak nie wy-wiezie, to potopi.Nie będziemy mieli do niego pretensji.Kiedyśtrzeba umrzeć.Samego umierania nie szkoda.Szkoda tylko dnia, który na ten cel trzeba stracić - śmieje się.Irytuje mnie już potrójnie.Po pierwsze, jest pijany i pali kiepskiepapierosy.Po drugie, używa słowa, którego nie rozumiem, a wstydpytać, bo uchodziłem za znawcę.Po trzecie, prawi banały.Wiem, żetrzeba umrzeć i dzień na to stracić, ale nie wiem, dlaczego tu i teraz, wjakiejś rzece, której nie ma nawet na dość szczegółowych mapach, i tow przewróconym samochodzie.Tymczasem Sania, chyba tym wszystkim najwięcej przejęty, ob-myślił jeszcze inny sposób wydostania się na brzeg.Natarł prawie zwściekłością i rezultat ponownie był ten sam.Samochód zagłębił siębardziej i stanął w pozycji prawie pionowej, tłukąc kardanem wzamarznięty brzeg.- Sania! Przestań! Tu śmierć lub kryminał blisko - krzyczę, wi-dząc jego zaciętość i desperację.Posłuchał.Zapalił światło w kabinie, wyłączył silnik.Zgasił re-flektory.Zostawił światła postojowe.- Wysiadamy.Rozwalisz samochód albo przewrócisz go nagrzbiet i potopisz ludzi.Tak i tak bieda - mówię.Zwiecę latarką i stwierdzam, że z dna kabiny do ziemi jest okołodwóch metrów.Podaję więc latarkę Sani i mówię:- Wysiadaj ostrożnie, bo to nie proste.Ty jesteś młody i spraw-niejszy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mikr.xlx.pl
  • Powered by MyScript