[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Wiloughby uśmiechnął się.- No i nie wspomnieliśmy naturalnie o moim osobistym wkładzie,o moich "pchłach".Używa się ich, kiedy nie za dobrze widać, co siędzieje w górze.W zasadzie są podobne do sztucznych ogni, tyle że niewybuchają fantazyjnie kolorowo - są to po prostu jaskrawo świecącerakiety magnezjowe, które opadają w dół na spadochronikach.Palą siętylko dziewięćdziesiąt sekund, ale kto nie potrafi załatwić sprawyw takim czasie, powinien zostać w domu.- Gdybym był pobożnym chrześcijaninem, tobym chyba zapłakałnad losem naszych przeciwników.- Niech pan tego nie robi.- A kto mówi, że jestem pobożnym chrześcijaninem? - spytał Bradyi skinął w stronę Carmody'ego.- On naprawdę zabija ludzi?- Wywiera na nich nacisk.- jak to, automatem i wielkokalibrowym karabinem?- Używamy ich tylko w razie potrzeby.- Zadziwia mnie pan - powiedział z poważną miną Brady.- Tabroń jest przecież nielegalna.Dla policji oczywiście.Prawda?172- Oto problemy, jakie stwarza życie w zapadłym miasteczku napółnocy - człowiek nie nadąża za wszystkimi notatkami służbowymi,protokołami i zarządzeniami, które Edmonton drukuje niemal codziennie.- Pewnie.W jakiś czas potem Brady skrzywił się, bo silniki odrzutowca przeszłyna ciąg wsteczny.I chociaż rozum podpowiadał mu, że poziom decybelinie przekracza normy, to jednak po wpływem niepokoju zdawało musię, że słucha nieustannego grzmotu piorunów.- Ten łoskot było pewnie słychać wyraźnie aż w Forcie McMurray- powiedział do Willoughby'ego po wylądowaniu.- Nie było tak źle - uspokoił go Willoughby, na którym hałas niezrobił wrażenia.- Tak, trzeba trochę rozprostować kości, łyknąćświeżego powietrza.Wysiada pan?- Co? Na tę zawieję?-Jaką zawieję? Nawet nie pada.A do Wroniej Łapy jest tylkojedenaście kilometrów.Trochę gimnastyki, aklimatyzacja.Pamięta pan,co mi pan powiedział w Sanmobilu? W człowieku nie ma jednocześniemiejsca na zimno i na daiquiri.Może to sprawdzimy?- Złapaliśmy się we własne sidła - odezwał się Dermott zza plecówWilloughby'ego.Brady rzucił mu groźne spojrzenie, wstał z trudem i ruszył za Wil-loughbym na przód kabiny.Spojrzał na Fergusona i przystanął.- Masz zmartwioną minę, chłopie - powiedział.- Wylądowałeśidealnie.- Dziękuję.Ale trochę się, jak pan zauważył, niepokoję.W czasielądowania sterownice lotek chodziły odrobinę sztywno.To chyba nicpoważnego.Szybko znajdę, co szwankuje.Pierwszy raz lądowałem nalodzie, więc może byłem trochę przeczulony.Brady wyszedł za Willoughbym z samolotu i rozejrzał się.Jeleni Rógbył dziwnie nieprzystępnym i ponurym miejscem.Pod nogami mieli lódpokryty warstewką śniegu, a w trzech kierunkach rozciągał się nie-określony w swojej anonimowości płaski, jałowy krajobraz ogołoconyz roślinności.Na północnym wschodzie widniało pasmo niskich wzgórzz rzadka porośniętych karłowatymi drzewkami, które uginały się podśniegiem.- To są te Góry Brzozowe?- A nie mówiłem? Ten, kto je tak nazwał, chyba nie za bardzo znałsię na górach.- To mają być brzozy?- Botanik też był z niego nietęgi.To olchy173- A jedenaście kilometrów za.- Uwaga! Odsunąć się!Obaj mężczyźni obrócili się gwałtownie i ujrzeli Fergusona, któryzbiegał po schodkach z samolotu trzymając w ręku cylindrycznyćwierćmetrowy przedmiot o średnicy chyba ośmiu centymetrów.- Nie zbliżać się! Nie zbliżać! - krzyknął.Minął ich sprintem, przebiegł jeszcze piętnaście metrów, wyginającw biegu plecy w łuk jak gracz w krykieta rzucający piłką, i konwulsyj-nym ruchem całego ciała cisnął dziwny przedmiot przed siebie.Walecprzeleciał najwyżej trzy metry, zanim wybuchł.Podmuch eksplozji był tak silny, że chociaż Brady i Willoughby stalidwadzieścia metrów dalej, zwalił ich obu z nóg.Przez kilka sekundleżeli tam, gdzie upadli, a potem podeszli wolno do leżącego plackiemFergusona.Wkrótce potem dołączyli do nich Mackenzie, Dermott i Car-mody, którzy do tej pory siedzieli w samolocie.Ferguson upadł twarzą na lód.Ostrożnie obrócili go na plecy.Najego twarzy i ciele nie było śladów obrażeń.Trudno było powiedzieć,czy oddycha.- Wnieście go do samolotu - polecił Brady.- Owińcie w ciepłekoce i przyłóżcie kompresy rozgrzewające.Może przestało mu bićserce.Czy ktoś tu zna się na masażu serca?- Ja - zgłosił się Carmody.Podniósł Fergusona i ruszył z nim dosamolotu.- Zaliczyłem kurs pierwszej pomocy.Po trzech minutach Carmody, wciąż klęcząc w przejściu pomiędzysiedzeniami, przysiadł na piętach i uśmiechnął się.- Serduszko chodzi mu jak zegarek - oznajmił.- Zegarek, którybardzo się spieszy, ale jednak chodzi.- Świetnie - pochwalił go Brady.- Zostawimy go w samolocie?- Tak - odrzekł Dermott.- Nawet kiedy odzyska przytomność- a powinien odzyskać, bo na głowie nie ma żadnych obrażeń - toi tak będzie w szoku.Kompresów rozgrzewających mamy pod dostat-kiem.Nic więcej nie zastosujemy i chyba nic więcej mu nie potrzeba.Czy ktoś może wyjaśnić nam, co się stało? Przebiegł środkiem krzycząc"Nie ruszać się!" i trzymając w ręku to draństwo.Wypadł przez drzwijak chart z boksu startowego.- Wiem, co się stało - powiedział Brady.- Skarżył się, że przypodchodzeniu do lądowania sterownice chodziły trochę sztywno.A todlatego, że ten, co umieścił tę bombę, sfuszerował robotę.Kiedy sięwznosiliśmy i lecieliśmy na stałej wysokości; bomba się trzymała, alekiedy zaczęliśmy się zniżać, ześliznęła się do przodu i utkwiła międzylotkami.Kiedy wychodziliśmy z samolotu.raowi__d_iał n_i.że r_cs^_._k_przyczyny tej sztywności lotek.= -- Brad_r Lacisn4r i:_t_.= iio i zii_ů:arł j_;.- Miał szczęście - powiedział Dermott.=-- t_dyl_v to ő;yła boi7il_ _w metalowej obudowie, to podziałałaby jak szra_.ne_ i _néi__tb:.- oi_cr____odłamkiem.Ale nie jest ranny.Czyli że była to hont_a z plastyku __oplastykowych bomb używa się plastykowyi:h zapalników , a śc¨iślej,chemicznych.Dwa kwasy oddzielone syntetyczną plastykową przegrodą.Jeden z nich przeżera przegrodę i kiedy te kwasy się spotkają.następuje wybuch.Kwas, przeżerając się przez plastykową przegrodę,wytwarza sporo ciepła.Jestem pewien, że Ferguson nie tylko wyczuł,ale natychmiast zorientował się, co to oznacza.Brady miał ponurą minę
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plmikr.xlx.pl
|