[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Zapewne w takich samych piecach wypalali dziadkowie i pradziadkowie obecnych garncarzy przed stu, dwustu i więcej lat takie same dzbany i talerze i z takimiż wzorami.Przed straganami pełnymi ceramicznych różności stali lub siedzieli podwinąwszy pod siebie nogi długo- i białobrodzi Arabowie i przesuwali w palcach ziarenka mahometańskich różańców.Widocznie obaj chłopcy nie kojarzyli się poważnym kupcom w żaden sposób z potencjalnymi klientami, nie wzbudzili bowiem najmniejszego nawet ich zainteresowania.Za to ożywili się natychmiast, gdy na horyzoncie ukazała się para gadatliwych pasażerów, spocony jeszcze bardziej pan Henryk i równie spocona oraz zaczerwieniona, nie wiadomo czy z gorąca, czy też z oburzenia na fotograficzne niedołęstwo swego męża, pani dentystka.Ani pan Henryk, ani jego żona nie mieli absolutnie najmniejszej ochoty kupować czegokolwiek na arabskim targowisku, jednakże umiejętności handlowe tubylców okazały się tak wysokiej klasy, że ostatecznie obydwoje wyszli obładowani.On - oprócz trzech aparatów fotograficznych - dźwigał pokaźnych rozmiarów dzban pokryty zielonkawą błyszczącą polewą z białym, roślinnym ornamentem, ona zaś parę podobnych talerzy.Grupka polskich podróżników zagłębiła się teraz w labirynt starej, arabskiej części miasta.Przez jej środek, od wąskiej, mrocznej bramy w starym murze obronnym, okalającym ongiś całe miasto, aż do głównej alei wiodącej do portu ciągnęła się nieco szersza od innych ulica całkowicie zapchana po obu stronach straganami, sklepikami, przekupniami przycupniętymiciasnych i ciemnych uliczek.Ciemnych, jako że mury domów wznoszących się po obu jej stronach na odległość zaledwie wyciągniętych rąk zbiegały się u góry na wysokości zaledwie pierwszego piętra ze sobą, tworząc z uliczki zaciemniony i chłodny korytarz.W głębi tego korytarza widać było mały placyk, a na nim zdobne arabskim pismem, otwarte szeroko drzwi.- To jest meczet - oznajmiła pani.- I co z tego? - pan Henryk przystanął w cieniu, łapiąc z trudem oddech szeroko otwartymi ustami.- A to z tego, że musimy tam wejść - pani skierowała się śmiało w stronę ciemnego zaułka.- A niby po co? - pan Henryk nie przejawiał żadnego entuzjazmu, ale obaj chłopcy podbiegli do pani dentystki z wyraźnym zamiarem towarzyszenia jej.- Na co czekasz? - zawołała pani do męża.- Chodźże wreszcie.- A sama nie możesz z chłopcami? Ja tu zaczekam.- Wstydź się.Puszczasz samą żonę w obcym mieście? I to w dodatku w arabskim.Nie słyszałeś, co opowiadali nam tamci turyści spotkani wtedy w Stambule, że Turcy porwali jakąś białą kobietę i do tego Polkę.Pan Henryk mruknął coś niewyraźnie pod nosem, co mogło być rozmaicie zrozumiane, aż pani dentystka popatrzyła bardzo podejrzliwie na swego męża, ale w końcu jednak zrezygnowanym krokiem wszedł w ciemny zaułek.- Ale może tu nie można wchodzić do meczetu? - uczepił się ostatniej deski ratunku.- Dlaczego nie? - odparowała pani, która już wkraczała na mały dziedziniec.-Pamiętasz jak w Stambule wchodziliśmy do wszystkich meczetów.Też przecież mahometańskich.- Tak, też mahometańskich - przytaknął pan Henryk.- Oczywiście, trzeba zdjąć przed wejściem buty - zwróciła się do chłopców.- Buty? - zdziwił się Marek.- Taki zwyczaj w meczetach - wyjaśniła pani z miną wytrawnej światowej turystki.Sama szybko zsunęła z nóg pantofle bez pięt i wzięła je do ręki.Marek i Jarek poszli za jej przykładem, nie przyszło im to jednak łatwo, bo obaj mieli sznurowane półbuty, a sznurowadła, jak na złość, zacisnęły się jakoś i poplątały.W końcu jednak uporali się z nimi i trzymając buty w ręku weszli do wnętrza meczetu.Przeszli najpierw przez bramę, potem przez mały dziedziniec, gdzie znajdowało się kamienne koryto, do którego ciekł cienki strumyk wody, i wreszcie weszli do właściwego meczetu.Było to dość duże, ale stosunkowo niewysokie pomieszczenie.Gładki, na biało bielony sufit podpierały tu i ówdzie kolumienki ozdobione przy swych głowicach kamiennymi palmowymi liśćmi.Na gładkich ścianach nie było ani żadnych obrazów, ani malowideł, jedynie pod samym sufitem biegł napis arabski.Litery, wymyślnie powykręcane i przyozdobione skomplikowanymi zawijasami, pokryte były złotą farbą, a że cały napis mieścił się na niebieskawogranatowym tle szerokiego pasa, całość stwarzała wrażenie nieba pokrytego dziesiątkami przedziwnych fantastycznych ni to księżyców i gwiazd, ni to złotych liści i kwiatów.Całą podłogę przykrywała wzorzysta mata.W meczecie było pustawo.Jedynie w jednym kącie klęczało kilku starych Arabów i kołysząc się, monotonnie mamrotało pod nosem modlitwy czy też wersety ze świętej księgi - Koranu.Naprzeciw nich, zwrócony twarzą do modlących się, siedział ze skrzyżowanymi nogami siwobrody Arab w białej szacie i przemyślnie zawiązanym turbanie na głowie.Siedział bez ruchu, pogrążony w głębokiej kontemplacji.Gdy pani dentystka weszła do meczetu w towarzystwie obu braci-bliźniaków, siwobrody uniósł nieco głowę.Przez chwilę patrzył złym i wrogim wzrokiem spod krzaczastych, równie siwych, jak i broda, brwi, a potem nagle wykonał gwałtowny ruch ręką wykrzykując przy tym gniewnie kilka słów.Ani Dzika Mrówka, ani Jego Brat, ani pani dentystka, ani pan Henryk, który w tej chwili wtoczył się, sapiąc donośnie, do meczetu, nie zrozumieli oczywiście ani słowa z gniewnej przemowy siwobrodego, jednakże jego gest ręką był aż nadto wymowny i jednoznaczny.- A mówiłem - zdążył odezwać się pan Henryk.- Ale w Stambule
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plmikr.xlx.pl
|