Wątki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Szarpnęło go tak gwałtownie, że ręce za­bolały w stawach.Zawisł na chwilę w powietrzu, potem podkurczył nogi i jednym wierzgnięciem postawił je na oblodzonym stopniu.Chwilę jechał w pozycji małpy zwisającej z gałęzi.Czuł, że opadnie.Ostatkiem sił dźwignął się na rękach, wygiął łukiem grzbiet, przekręcił się jak akrobata i stanął na stopniu."Udało się! Udało się!" - zdawało mu się, że te dwa pełne radości słowa niezliczonymi echa­mi rozbrzmiewają w rytmicznym stukocie kół, a gdy wychylił się, w przerwie między lorą z sia­nem a trzecim wagonem od końca zobaczył czerwoną chorągiewkę.To kolejarz dawał mu znak, że siedzi już na buforze."Jak on to zrobił i kiedy? - pomyślał zdumiony.- Pewno skakał zaraz po mnie, ale jak mu się udało dostać między bufory?"Nie było jednak czasu na zastanawianie się, gdyż po chwili czerwona chorągiewka zamigota­ła znowu między wagonami.Doskoczył więc do korby, odsunął bezpiecznik i jął przykręcać ha­mulec.Po chwili usłyszał zgrzyt, a potem, gdy przykręcił go jeszcze mocniej, zapiszczały koła.Wagon zaczął zwalniać.Toczył się jeszcze chwilę ze zgrzytem i piskiem, zanim stracił pęd i bezwładnie stanął na szynach.Bukowy błyskawicznie zeskoczył z platformy.Podbiegł do lory z sianem.- Antek! Jasiek! - zawołał z ogromnym prze­jęciem.- Wysiadajcie! Gazem, chłopcy!Zanim dobiegł do przerwy między wagonami, zobaczył Wichniewicza wysuwającego niepewnie głowę spomiędzy bali sprasowanego siana.- Co się stało?- Złaźcie, ale to gazem! Wyrywamy!Teraz wszystko potoczyło się w przyśpieszonym tempie: Antek Wichniewicz wyczołgał się spomię­dzy bali, Bukowy wspiął się na osłonę lory i ra­zem wyciągnęli Lasaka.Potem spuścili go na tory.Z drugiej strony nadbiegł kolejarz.- Szybciej, panowie! Szybciej! - przynaglał ich napiętym głosem.Bukowy z niepokojem przyjrzał się Lasakowi.- Jak się czujesz, Jasiek?- Już lepiej - odparł - tylko strasznie domarzłem.I te kajdanki - wysunął przed sie­bie skute ręce.W przegubach dłoni były sine i napuchnięte.- Nie ma czasu - krzyknął kolejarz.- Potem go rozkujemy.Teraz musimy wyrywać.Spojrzał na nasyp.Dwa odczepione wagony stały nieruchomo, a dalej tory już były puste.Tylko nad uginającymi się pod okiścią czubami świerków kłębiła się para.Pociąg był już daleko.*Zapadał zmierzch.Las pogrążał się wolno w granatowych cieniach, na niebo wysypywały się pierwsze gwiazdy.Kolejarz szedł wydłużo­nym krokiem.Kiedy minął pierwsze zabudowania Kosarzysk, rozejrzał się.Szukał przydrożnej ka­pliczki.Za kapliczką powinien był skręcić w pra­wo, minąć mostek, a stamtąd do domu nauczycielki było już niedaleko.Wnet przy drodze pod samotnym drzewem uj­rzał murowaną kapliczkę.Przyspieszył, a kiedy minął mostek, na niewielkim wzniesieniu zoba­czył upragniony dom.Okna były szczelnie zasłonięte, tylko przez wą­ską jak kreska szparę przeciekała na śnieg migotli­wa strużka światła.Kolejarz okrążył dom.Zbliżył się do okna.Zastukał cicho.Na odgłos stukania ktoś wyszedł do sieni.Po chwili za drzwiami dał się słyszeć kobiecy głos:- Kto tam?- To ja.Błaszczyk.Niech mnie pani wpuści, pani Zaklicka.Kobieta przekręciła klucz w zamku, pchnęła drzwi.- A, to pan! - przywitała go, nie ukrywając zdumienia.- Pani sama?- Tak.Mąż jeszcze nie wrócił z Nowego Są­cza.- I nikogo nie ma u pani w domu?- Nie, a dlaczego pan pyta? - spojrzała zasko­czona.- Bo mam tu trzech.Trzeba ich przenocować - powiedział przytłumionym głosem.- A kto ich przysyła?- To zupełnie inna sprawa, pani Zaklicka - rzucił nieco zniecierpliwiony.- Kurierzy z Bu­dapesztu.Są teraz u Zabułów pod Piwniczną, ale tam nie mogą zostać.Sama pani rozumie, że to niepewne miejsce.Kobieta spojrzała z niedowierzaniem.Twarz jej nagle zastygła.- Mówi pan, że kurierzy? A skąd oni się tu wzięli?- Niech pani o nic nie pyta, tylko.- Przecież muszę wiedzieć, kogo mara przeno­cować.- Pani Zaklicka, ja nie mam czasu.Oni na mnie czekają.Muszę wiedzieć - tak albo nie, bo jeden jest chory i do tego skuty.- Uciekli Niemcom?- Nie.Słowakom, a dzisiaj przeszli granicę.Zresztą sami pani najlepiej opowiedzą.Zaklicka niezdecydowanym ruchem uniosła dłoń do twarzy.Chwilę gładziła skroń palcami.- Sama nie wiem.Widzi pan, mąż jeszcze nie wrócił z Nowego Sącza.Chętnie bym.- Strasznie zbiedzeni, pani Zaklicka - podjął Błaszczyk z przejęciem.Spojrzał wyczekująco, a potem dodał: - Całą noc uciekali, a pani wie, co to znaczy.Tego, co skuty, odbili z pociągu.Kobieta chwilę jeszcze tarła skroń.Naraz zde­cydowanym ruchem opuściła rękę.- No dobrze.Niech ich pan przyprowadzi.Tylko ostrożnie, żeby nikt nie zobaczył.Szare oczy Błaszczyka nabiegły radosnym blas­kiem.- Pani Zaklicka, na mnie pani może liczyć.Już przecież nieraz.- Dobrze, dobrze - przerwała mu pospiesznie.- Niech pan nie traci czasu.A ja tymczasem na­palę w pokoju.Kolejarz tkwił jeszcze chwilę w progu.Na jego surowej twarzy błąkał się ledwo dostrzegalny uśmiech.Nagle złapał za klamkę i powiedział ciepło:- Wiedziałem, że na panią zawsze można liczyć.*W domu kolejowego dróżnika.Zabuły panował zaduch.W małej izbie unosił się zapach gotowa­nej kapusty.Przy rozpalonym do czerwoności piecu krzątała się wątła kobiecina z bladą, per­gaminowe przejrzystą twarzą.Kilkunastoletnia dziewczyna o smutnych, wodnistych oczach ubi­jała w cebrzyku ziemniaki dla świń.Dwaj młod­si od niej chłopcy siedzieli w kącie na ławce i błyszczącymi od przejęcia spojrzeniami wodzili po twarzach rozmawiających przy stole męż­czyzn.W drugim kącie na łóżku płakało kilkumie­sięczne dziecko.Dróżnik, łykowaty i wyschnięty czterdziestokilkuletni mężczyzna, nalewał do musztardówek wrzątek.- Herbaty to my od trzydziestego dziewiątego nie widzieli - powiedział.- Dam wam trochę malinowego soku.To lepsze niż herbata.Roz­grzewa.Kobieta podała mu monopolową butelkę z czer­wonym jak atrament syropem.- Maliny na wszystko dobre - dorzuciła śpiew­nym głosem.- I na przeziębienie, i na kolkę, i jak człowieka coś boli.Ja tam sto razy wolę maliny od herbaty.- A jak tylko przemarzniesz i zacznie cię trząść, to nie ma lepszej rzeczy.- Zabuła nale­wał do każdej szklanki odrobinę soku.Gęsty płyn rozpływał się krwistymi pasmami w przejrzystej wodzie.Nieraz spojrzenie dróżnika spoczęło na skutych rękach Lasaka.- Słuchajcie panie - po­wiedział ze współczuciem - nie wiem, czy się uda, ale spróbuję was rozkuć.Lasak ocknął się.Otworzył ciężkie od atakujące­go go snu powieki.- Zimno mi.- wyszeptał z trudem.- Pilnikiem nie da rady - zauważył Bu­kowy.Dróżnik uśmiechnął się cierpko.- Ja tam o pilniku nie mówię.W drewutni mam kowadło.Spróbujemy łomem na kowadle.Lasak spojrzał na napuchnięte, sine dłonie, po­tem uniósł się bez słowa.- Panie - powiedziała od pieca kobieta - mo­że najpierw napijecie się malin.Spojrzał na nią nieprzytomnymi oczami i bez słowa ruszył do drzwi.Krok miał chwiejny, a gdy ruszył do progu zatoczył się i byłby upadł, gdy­by się nie uczepił klamki.Bukowy podbiegł, chwy­cił go pod ramię i wyprowadził do sieni.Przeszli przez zasypane śniegiem podwórze.Dróżnik szamotał się chwilę z kłódką.Wreszcie otworzył szopę.Zapalił lampę naftową i odnalazł małe, podręczne kowadło.Położył je na pniu do rąbania drzewa.Lasak miał takie uczucie, jakby zagłębił się w lodowatą wodę.Dygotał.Zdawało mu się, że za­marza od środka, a jednocześnie trawi go gorączka [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mikr.xlx.pl
  • Powered by MyScript