[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Najdalej za godzinę.— Jeeezu.— To nie tak długo, skarbie.Dziewczyna postawiła kołnierz dżinsowej, podbitej barankiem kurtki.— Jenny, kiedy u Oxleyów zadzwonił telefon i wzięłaś słuchawkę.— Tak?— Kto dzwonił?— Nikt.— Co usłyszałaś?— Nic — skłamała Jenny.— Wyglądałaś, jakby ktoś ci groził albo co.— No, oczywiście, że byłam zdenerwowana.Gdy usłyszałam dzwonek, myślałam, że telefony już działają, ale kiedy podniosłam słuchawkę i znów usłyszałam ciszę, poczułam się.załamana.To wszystko.— I wtedy dostałaś sygnał?— Tak.Prawdopodobnie mi nie wierzy, pomyślała Jenny.Myśli, że chcę jej czegoś zaoszczędzić.I oczywiście ma rację.Jak mam jej wytłumaczyć, że poczułam po drugiej stronie jakieś zło? Sama nie wiem, co mam o tym myśleć.Kto albo c o było na linii? Dlaczego on — albo ono — w końcu dał mi sygnał?Kawał papieru frunął ulicą.Poza tym ani śladu ruchu.Cienka, poszarpana chmura przesłoniła róg księżyca.— Jenny — odezwała się po chwili Lisa — gdyby dziś coś miało mi się stać.— Nic ci się nie stanie, skarbie.— Ale gdyby mi się coś stało — powtórzyła uparcie Lisa — chcę żebyś wiedziała, że.no.naprawdę jestem.z ciebie dumna.Jenny objęła siostrę ramieniem i przysunęły się do siebie jeszcze bliżej.— Siostrzyczko, żałuję, że przez te lata nie miałyśmy nigdy dla siebie czasu.— Przyjeżdżałaś do domu, kiedy tylko mogłaś.Wiem, że nie było to łatwe.Przeczytałam dobrych kilkanaście książek, z których dowiedziałam się, ile to człowiek musi się namęczyć, żeby zostać lekarzem.Zawsze wiedziałam, że masz kupę zajęć i wciąż coś na głowie.— Mimo wszystko mogłam częściej wpadać, wiesz — usprawiedliwiała się Jenny zaskoczona.Często, nawet gdy miała okazję przyjechać, trzymała się z dala od domu.Nie była w stanie sprostać smutnemu spojrzeniu matki, które zdawało się oskarżać ją niemo: Zabiłaś swojego ojca, Jenny.Zlamalaś mu serce i to go zabiło.— I mama też zawsze była z ciebie taka dumna — powiedziała Lisa.To oświadczenie nie tylko zaskoczyło Jenny.Wstrząsnęło nią.— Mama rozpowiadała na prawo i lewo, że jej córka jest lekarką — wspominała uśmiechnięta Lisa.— Zdawało się, że jak powie jeszcze słowo o twoich stypendiach albo dobrych ocenach, to przyjaciele wyrzucą ją z kółka brydżowego.Jenny zamrugała.— Nie żartujesz?— Jasne, że nie.— Ale czy mama.— Co “czy mama"? — zapytała Lisa.— No.czy nigdy nie powiedziała coś.o tacie? Zmarł dwanaście lat temu.— Jeeezu, wiem przecież.Zmarł, jak miałam dwa i pół roku.— Lisa zmarszczyła brwi.— Ale o co ci chodzi?— Mówisz, że mama nigdy nie miała do mnie pretensji?— O co?Nim Jenny zdążyła odpowiedzieć, cmentarny spokój Snowfield znikł jak zdmuchnięty.Zgasły wszystkie światła.Błyskając czerwonymi światłami “kogutów" trzy wozy patrolowe wysłane z Santa Mira zmierzały wśród okrytych nocą wzgórz ku wysokim, skąpanym światłem księżyca stokom Sierras, w kierunku Snowfield.Konwój szybko połykał drogę.Tal Whitman siedział za kierownicą pierwszego wozu, obok miał szeryfa Hammonda, a z tyłu dwóch zastępców: Gordy'ego Brogana i Jake'a Johnsona.Gordy bał się.Wiedział, że jego lęk jest, chwała Bogu, niewidoczny.Wyglądał na kogoś, kto nie umie się bać.Wysoki, grubokościsty, potężnie umięśniony.Dłonie silne i szerokie jak u profesjonalnego koszykarza; robił wrażenie, że potrafi gołymi rękoma ogłuszyć każdego, kto stanie mu na drodze.Wiedział, że ma wcale przystojną twarz, kobiety mu to mówiły.Ale była to również nieco ordynarna, ponura twarz.Wąskie usta nadawały jej pozór okrucieństwa.Jake Johnson ujął to najlepiej: “Gordy, kiedy ty się śmiejesz, wyglądasz, jakbyś na śniadanie wsuwał żywe kurczaki".Ale mimo tego srogiego wyglądu Gordy Brogan bał się.Nie choroby, nie zatrucia.Szeryf powiedział, że wszystko wskazuje na to, jakoby ludzie w Snowfield zostali zabici nie przez zarazki czy substancje toksyczne, ale przez innych ludzi.Gordy obawiał się, że po raz pierwszy, od kiedy został zastępcą szeryfa osiemnaście miesięcy temu, będzie musiał użyć broni.Obawiał się, że zostanie zmuszony zastrzelić kogoś — aby ratować życie swoje, innego policjanta albo jakiejś ofiary.Czuł się do tego niezdolny.Pięć miesięcy temu odkrył w sobie tę niebezpieczną słabość.Został wezwany telefonicznie na ratunek do Sklepu Sportowego Donnera.Rozwścieczony eks-sprzedawca, krzepki mężczyzna nazwiskiem Sipes, wrócił dwa tygodnie po zwolnieniu go z pracy, pobił kierownika i złamał rękę ekspedientowi zatrudnionemu na jego miejsce.Nim Gordy się zjawił, Leo Sipes — wielki, durny i zalany — toporkiem do drewna rozwalał i niszczył wszelkie artykuły.Gordy nie zdołał skłonić go do poddania się.Kiedy Sipes ruszył na niego wywijając toporkiem, Gordy wyciągnął rewolwer.I wtedy okazało się, że jest bezsilny.Palec na spuście był sztywny i nieruchomy jak z lodu.Musiał zrezygnować z broni i zaryzykować fizyczną konfrontację z Sipesem.Jakoś odebrał mu toporek.Teraz, w pięć miesięcy później, siedząc z tyłu patrolowego wozu i słuchając gadaniny Jake'a Johnsona z szeryfem Hammondem, Gordy czuł, jak żołądek zwija mu się i piecze na myśl o tym, co kula kaliber 45 może zrobić z człowiekiem.Zdmuchnąć głowę.Dosłownie.Z barku zostawi strzępy ciała i odłamki kości.Otworzy na oścież klatkę piersiową, rozszarpie serce i wszystko co po drodze.Jak wejdzie w rzepkę, oderwie nogę.Z twarzy zrobi krwawą kaszę.A Gordy Brogan, niech Bóg ma go w swej opiece, nie potrafił nikomu zrobić czegoś takiego.Taką to straszną słabością grzeszył.Są ludzie, którzy powiedzieliby, że niemożność zastrzelenia człowieka to nie słabość, lecz oznaka moralnej wyższości.Wiedział o tym.Ale wiedział też, że to nie zawsze prawda.Zastrzelenie bywa czynem moralnym.Stróż prawa jest zobowiązany przysięgą do strzeżenia obywateli.Niestrzelanie, kiedy jest się gliną (i kiedy jest to wyraźnie usprawiedliwione), to nie tylko słabość, ale szaleństwo, może nawet grzech.Podczas pięciu miesięcy po denerwującym epizodzie w Sklepie Sportowym Donnera Gordy miał fart.Trafiło mu się tylko kilka wezwań do przypadków z gwałtownymi podejrzanymi.I szczęśliwie zdołał poskromić przeciwników za pomocą pięści, pałki albo gróźb — lub strzelając ostrzegawczo w powietrze
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plmikr.xlx.pl
|