[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Szedłem wiec w zupełnej ciemności naprzód, dotykając ręką ściany i ostrożnie badając grunt wysuniętą przed siebie stopą zanim decydowałem się na kolejny krok.Było to bardzo meczące, toteż po jakimś czasie zdecydowałem się użyć do tego celu magicznej pałki.Po tylu godzinach spędzonych w absolutnej czerni nie byłem pewien, czy światło, które się przede mną pojawiło jest prawdziwe, czy też może należy to uznać tylko za złudzenie, tak jak kolorowe plamy, które widać, gdy naciśnie się zasłonięte powiekami gałki oczne.Jednak z każdym moim krokiem robiło się coraz jaśniej, aż wreszcie ujrzałem źródło blasku.Zanim to jednak nastąpiło, w mimo wszystko ciągle jeszcze gęstym półmroku spotkałem wampiry.Tak je w każdym razie nazwałem.Są to nietoperze o ludzkich twarzach i nagich, bezwłosych ciałach.Rozpiętość ich skrzydeł sięga metra, a może nawet troszeczkę więcej.Pierwszy atak przypuściły wtedy, kiedy jeszcze w ogóle nie mogłem ich dostrzec; tylko ich sylwetki przesłaniały na mgnienie oka widniejący hen daleko przede mną punkcik światła.Broniłem się przed nimi pałką, a one krzyczały z bólu wysokimi, skrzeczącymi głosami i słyszałem, jak trafione śmiertelnie uderzały w ściany i spadały na podłogę, gdzie jeszcze przez chwile próbowały się czołgać.Nic nie widziałem, wiec deptałem po nich, narażając się na ich ugryzienia.Na szczęście moje buty okazały się zbyt twarde dla ich zębów, ale udało im się rozedrzeć na przedramieniu zewnętrzną warstwę mego kombinezonu.Po jakichś stu metrach zrobiło się na tyle jasno, że mogłem im się lepiej przyjrzeć.Twarze mają do tego stopnia ludzkie, że nie ma żadnego problemu z rozróżnieniem płci.Ich włosy są długie i powiewają za nimi w locie, niezwykle smukłe palce połączone cienką, prawie niewidoczną skórą, ramiona zaś stanowią szkielet dla skórzastych skrzydeł.Ciała mają zupełnie nagie, nogi zaś, wbrew moim oczekiwaniom; nadzwyczaj długie – nie mają żadnych kłopotów z bieganiem po dnie jaskini.Dzięki niezwykle ruchliwym, chwytnym stopom, przypominającym ludzkie dłonie lub ptasie szpony mogą utrzymywać się na gładkiej powierzchni zwieszających się z sufitu stalaktytów.Gdyby nie wystające im spomiędzy warg groźnie zaostrzone zęby to przypuszczam, że te ich drobne twarzyczki o dużych, ciemnoniebieskich oczach byłyby nawet ładne.Jakiś czas temu znalazłem szczelinkę, w której teraz odpoczywam i cały czas obserwuje, jak te tajemnicze istoty łapią w płynącym pode mną strumieniu białe, ślepe ryby.Czynią to w ten sposób, że stoją bez ruchu na jednej nodze, a gdy jakaś ryba podpłynie do nich, wykonują błyskawiczny ruch drugą i chwytają szamoczącą się zdobycz w szpony.Używając magicznej pałki Cim sam mógłbym chyba nałapać tych ryb, ale po pierwsze, są bardzo małe, a po drugie nie mam ognia, żeby je nad nim upiec.Dziewiąty dzień.Nareszcie mogłem zasnąć.To miejsce jest nie więcej niż w jednej czwartej wysokości jamy, ale i tak wydaje się bardzo wysoko.Widzę przed sobą leżące pośrodku jaskini miasto zupełnie tak, jakbym był ptakiem.Albo, co by było w tych warunkach znacznie lepsze, jednym z wampirów.Sądzę, że jestem na tym samym poziomie, co wierzchołki najwyższych wież.Miasto wygląda upiornie nawet z tej odległości, ponieważ budynki nie mają ani ścian, ani stropów.Składają się wyłącznie z metalowych szkieletów, zupełnie jakby ich budowniczowie uznali, że wystarczy po prostu stawiać jedno piętro nad drugim, natomiast za sufit i ściany służyć będą sufit i ściany ogromnej jaskini.W rezultacie sprawia to wrażenie, jakby te części budowli po prostu rozpadły się w pył; gdzieniegdzie zresztą widać ich resztki trzymające się jeszcze metalowych szkieletów konstrukcji.Obudziłem się dziś rano ze świadomością, że musze znaleźć coś do jedzenia, w przeciwnym bowiem razie będę z dnia na dzień coraz słabszy, aż wreszcie umrę z głodu, nie udzieliwszy żadnej pomocy Promienistej Cim.Poszedłem do miasta w nadziei, że uda mi się zdobyć jakiś palny materiał, na którym będę mógł upiec sobie ryby ze strumienia.Z gliniastej drogi zszedłem, rzecz jasna, na długo przed położeniem się spać, bowiem zrobiło się już tak jasno, że obawiałem się, iż mogę zostać dostrzeżony.Dno jaskini, po którym teraz szedłem, zasypane było gładkimi, obtoczonymi przez wodę kamykami, tu i ówdzie zaś spoczywały ogromne, oderwane od ścian lub sufitu głazy.Starałem się trzymać w ich cieniu, ale w miarę zbliżania się do miasta pochodzące z budynków światło – aczkolwiek żółte i niezbyt jaskrawe – było coraz jaśniejsze i bardziej rozproszone, aż wreszcie czułem się zupełnie nagi, jakby z ażurowych wież obserwowały mnie niezliczone pary oczu, przed których natarczywymi spojrzeniami nie miałem gdzie się schować.Po przebyciu dwóch czy trzech kilometrów znalazłem się już na tyle blisko, by stwierdzić, że upiorne budowle zapełnione były stojącymi bez ruchu maszynami.Nie wiadomo czemu spodziewałem się, że na obrzeżach miasta natrafię na mniejsze budynki i być może na stosy odpadków, ale teraz odniosłem wrażenie, że się myliłem – wieże zdawały się wystrzelać znienacka spod skalistej powierzchni.Kiedy jednak podszedłem jeszcze bliżej, okazało się że moje domysły były słuszne.Ta cześć jaskini, w której się w tej chwili znajdowałem musiała być kiedyś wypełniona wszelkiego rodzaju odpadkami.Teraz jednak to wszystko już znikneło, wtopiwszy się w gliniasto-skaliste podłoże, tak że tylko drobne nierówności terenu, niezwykle, rdzawo-brązowe nacieki i od czasu do czasu jakiś kęs stopu tak twardego, że przetrwał bez śladu rdzy cale stulecia, świadczyły o przeszłości tego miasta.Niszczące działanie czasu dotknęło również małe budowle stojące u podnóża olbrzymich wież.Pozostały po nich tylko zarysy fundamentów i czasem niewielkie baseny czarnej wody, stojącej tam, gdzie niegdyś były piwnice.Ścian nigdzie już nie mogłem się dopatrzyć; mogło ich zresztą nigdy nie być, a domniemane budynki równie dobrze mogły być na przykład jakimiś ledwo co wyniesionymi nad poziom gruntu platformami.Minąwszy miniaturowe, ciche jeziorka znalazłem się tuż pod potężnymi wieżami.Światło było już bezlitośnie jasne i jak mi się wydaje, szedłem naprzód wyłącznie dlatego, że powodował mną jakiś rodzaj fatalizmu.Musze pomóc Cim, musze także znaleźć żywność.W mieście była zarówno Cim, jak i jedzenie, a że najwyraźniej nigdy nie zapadał tu zmrok, to chwila ta równie dobrze nadawała się na dokonanie rekonesansu, jak i każda inna.Przypuszczam, że mimo wszystko nikt mnie nie zobaczył.U wejścia do miasta nie było żadnych strażników, a jeżeli nawet byli, to ich ciała musiały rozsypać się w pył co najmniej tysiąc lat temu.Otaczały mnie tylko szerokie ulice oraz gładkie, piętrzące się w górę szkielety budynków.Ulice wydawały się zbyt otwarte, zbyt nagie, zbyt mało chronione, by mogły pozostać nie splądrowane.Najniższa kondygnacja pobliskiej budowli wznosiła się najwyżej metr nad powierzchnie ulicy.Wszedłem do środka
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plmikr.xlx.pl
|