[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Podniósłszy go z ziemi przekonałem się, że jednak wcale nie jest to prawdziwy kwiat.Zrobiony był z cieniutkich, zabarwionych na czerwono, kamiennych płatków, wyciętych najprawdopodobniej z łatwo dostępnych stalaktytów.Liście wykonano z tego samego materiału, tyle że były leciutko karbowane i pomalowane na zielono.Za łodygę służyła uformowana procesami natury cienka, kamienna rurka, zaś pośrodku stalaktytowych płatków błyszczał szlachetny kamień.Spojrzawszy przed siebie dojrzałem wiele takich czerwonych, żółtych, białych i niebieskich kwiatów, leżących to tu, to tam, jakby rozrzucił je po ulicy jakiś gwałtowny podmuch wiatru, co było jednak raczej nieprawdopodobne, bowiem nie przetrwałyby najlżejszego nawet upadku.Zauważyłem, że im dalej się posuwałem, tym mniejsze były miedzy nimi odległości.Tknięty nagłym impulsem wszedłem do jednego z budynków i przebiegłszy pośpiesznie wzdłuż szpalerów nieruchomych maszyn długimi, mrocznymi korytarzami, dotarłem do sąsiedniej ulicy; była zupełnie sucha i nie leżał na niej nawet jeden kwiat.Po kilkuminutowym odpoczynku (chyba niepotrzebnie biegłem, bo ból odezwał się ze zdwojoną siłą), wróciłem z powrotem na ulice z kamiennymi kwiatami.Możliwe – a nawet bardzo prawdopodobne – że jednak ktoś wiedział o mojej obecności w mieście.Jeżeli tak było, to raczej nie należało się łudzić, że uda mi się zwodzić go przez dłuższy czas przeskakując z jednej ulicy na drugą.Z drugiej strony nie można było wykluczyć ewentualności, że kwiaty nie mają ze mną nic wspólnego.Równie dobrze mogły tutaj leżeć od setek, jeżeli nie tysięcy lat, zaś tajemnicza wilgoć wcale nie musiała być z nimi związana.Jeśli tak miało być w istocie, to na końcu tej ulicy mogło znajdować się coś bardzo interesującego.Możliwe, że znowu odezwał się we mnie ów niezwykły fatalizm, ale bez wahania ruszyłem przed siebie, z początku trzymając się możliwie blisko metalowych szkieletów budowli, potem zaś idąc już samym środkiem ulicy, bowiem kwiaty leżały po obu jej stronach tak grubą warstwą, że miałbym poważne kłopoty z poruszaniem się po niej.Niebawem ponownie ujrzałem żywą istotę.Jedno z wysokich, poruszających się nieco chwiejnym krokiem stworzeń, które porwały Cim, wybiegło na ulice kilkaset metrów przede mną.Dokładnie na jej środku ustawiło coś, co przypominało wysoką laskę zakończoną czymś w rodzaju smukłych rogów, po czym umknęło z powrotem w cień budynku, z którego wyszło.Trzymałem już w pogotowiu magiczną pałkę Cim, ale dla pewności sprawdziłem, czy linka gdzieś się nie zapętliła, machnąłem nią parę razy i w każdej chwili oczekując ataku, ruszyłem naprzód.Atak nie nastąpił.Jestem pewien, że cały czas byłem obserwowany, ale nikt mnie nie napadł.Gdy zbliżyłem się nieco do rogatej laski zobaczyłem, że była wykonana nie z gładkiego drewna, jak do tej pory przypuszczałem, lecz z jakiegoś szarego, lekkiego metalu, pokrytego delikatnym wzorem, składającym się z figur geometrycznych przeplatanych wizerunkami ludzkich twarzy.Domniemane rogi z bliska przypominały raczej lekko wygięte antenki jakiegoś owada.Wydawały się być lekko chropowate, ale gdy przyjrzałem im się dokładniej, okazało się, iż są po prostu zapisane wyrytymi w nich literkami, tak drobnymi, że niemal niemożliwymi do odczytania, ale i tak jestem pewien, że należącymi do pisma, którego nigdy w życiu nie widziałem na oczy.Chodziło chyba o to, żebym wziął te laskę, aczkolwiek utrudniłoby mi to bardzo swobodne posługiwanie się pałką.Po chwili namysłu zarówno pałkę, jak i zwoje uwiązanej do niej linki wziąłem w prawą rękę, lewą zaś chwyciłem za rogatą laskę.Doznałem uczucia, jakbym dotknął węża.Mój wzrok mówił mi, że nic się nie stało, że laska wciąż jest sztywna i prosta, ze sterczącymi w górę antenkami, moje palce jednak czuły żywą istotę - zimną i spiętą do skoku.Omal jej nie upuściłem i teraz jestem pewien, że gdybym tak zrobił, zostałbym natychmiast zabity.Ponieważ jednak obok wrażenia obcowania z czymś żywym doświadczałem też uczucia, że to coś jest mi posłuszne, tak jak są mi posłuszne moje kończyny, nie wypuściłem jej z ręki, tylko, chociaż była lekka, przewiesiłem ją sobie przez ramie.Ulica nagle zaroiła się życiem.Stworzenia, które zabrały mi Cim – jak się później dowiedziałem, nazywają się Min – wybiegały ze wszystkich wejść do okolicznych budynków, a nawet skakały z niższych pięter, z brzękiem i łoskotem krusząc zalegające chodniki kwiaty.Poderwałem się do ucieczki, oni jednak padli przede mną na twarz
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plmikr.xlx.pl
|