[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Powiedziała też, że kiedy urodzi się nowy dzidziuś, mama będzie potrzebowała pomocy.Że na pewno spotkamy tam ziomków z Arkansas, dobrych baptystów, na których można polegać, ale i tak spadną na mnie liczne obowiązki domowe.- Jakie? - wymlaskałem z pełnymi ustami.Obowiązki zawsze kojarzyły mi się z farmą i myślałem, że wyjeżdżając, zostawię je za sobą.- Zwyczajne, domowe - odrzekła enigmatycznie.Nie przespała w mieście ani jednej nocy.Nie miała pojęcia, gdzie będziemy mieszkać, zresztą my też nie.- Po prostu pomagaj jej, i tyle.- A jeśli dziecko będzie tak krzyczało jak dziecko Libby?- Nie będzie.Żadne dziecko tak nie krzyczy.Przez kuchnię przeszła mama z naręczem ubrań.Poruszała się szybko i energicznie.Marzyła o tym dniu od wielu lat.Dziadzio, babcia, może nawet tato traktowali ten wyjazd jako coś tymczasowego, ale dla mamy był to prawdziwy kamień milowy, punkt zwrotny jej życia: jej, a zwłaszcza mego.Już dawno wbiła mi do głowy, że nie zostanę farmerem, i wyjeżdżając, paliła za sobą wszystkie mosty.Przyszedł Dziadzio.Nalał sobie kawy, usiadł na krześle obok babci i zaczął mi się przyglądać.Nie umiał się witać, a jeszcze gorzej znosił pożegnania.Uważał, że im mniej się przy tej okazji mówi, tym lepiej.Kiedy już napchałem się tak, że zrobiło mi się niedobrze, wyszliśmy razem na werandę.Tata wkładał torby do pikapu.Miał na sobie wykrochmalone spodnie robocze i wykrochmaloną białą koszulę, żaden tam kombinezon.A mama była w ładnej odświętnej sukience.Nie chcieliśmy wyglądać jak uciekinierzy z bawełnianych pól Arkansas.Dziadek zaprowadził mnie na podwórze, tam, gdzie była kiedyś moja druga baza.Stanęliśmy i popatrzyliśmy na dom.Lśnił w porannym słońcu jak śnieg.- Dobra robota, Luke - powiedział.- Odwaliłeś kawał porządnej roboty.- Szkoda, że nie zdążyłem dokończyć - odrzekłem.Po prawej stronie, na narożniku Trota, pozostał nie pomalowany kawałek.Pod koniec nakładaliśmy farbę najcieniej, jak tylko było można, ale i tak nie wystarczyło.- Po mojemu potrzeba jeszcze ze dwa, dwa i pół litra - powiedział dziadek.- Tak, też tak myślę.- Załatwię to zimą.- Dzięki, Dziadziu.- Kiedy wrócisz, będzie po wszystkim.- Bardzo bym chciał.Potem zebraliśmy się przy samochodzie i po raz ostatni uściskaliśmy babcię.Przez chwilę myślałem, że znowu każe mi powtórzyć cały katalog obietnic, ale była za bardzo wzruszona.Wsiedliśmy - dziadek za kierownicą, ja w środku, mama przy oknie, tata na skrzyni, z torbami - i skręciliśmy na drogę.Kiedy odjeżdżaliśmy, babcia siedziała na schodach, ocierając łzy.Tata mówił, żeby nie płakać, ale nie wytrzymałem.Chwyciłem mamę za rękaw i ukryłem twarz w zagłębieniu jej ramienia.Zatrzymaliśmy się w Black Oak.Tato miał coś do załatwienia w spółdzielni.Ja chciałem pożegnać się z Pearl.Mama miała nadać na poczcie list Libby.Rozmawialiśmy o tym i ona też uważała, że to nie nasza sprawa.Jeśli Libby chciała powiedzieć Ricky’emu o dziecku, nie powinniśmy jej tego zabraniać.Pearl oczywiście wiedziała, że wyjeżdżamy.Objęła mnie za szyję tak mocno, że omal nie skręciła mi karku, a potem dała torebkę pełną słodyczy.- Przydadzą się w podróży - powiedziała.Zerknąłem na te wszystkie czekoladki, ciągutki i miętówki i doszedłem do wniosku, że nasza wyprawa dobrze się zaczyna.Pojawił się Pop.Uścisnął mi rękę jak dorosłemu mężczyźnie i życzył szczęścia.Pobiegłem do samochodu i pokazałem słodycze dziadkowi.Rodzice też szybko wrócili.Nie byliśmy w nastroju do uroczystych pożegnań.Wyjeżdżaliśmy, ponieważ gnębiła nas utrata plonów i zawiedzione nadzieje.Nie chcieliśmy, by znajomi uznali, że uciekamy.O tej porze ruch był na szczęście niewielki.Patrzyłem na pola ciągnące się wzdłuż drogi do Jonesboro.Były mokre jak nasze.W rowach stała brązowa woda.Tu też wylały wszystkie strumienie i potoki.Minęliśmy skrzyżowanie ze żwirówką, gdzie kiedyś czekaliśmy z dziadkiem na ludzi ze wzgórz.To tu spotkaliśmy Spruillów, to tu po raz pierwszy zobaczyłem Hanka, Tally i Trota.Gdyby ktoś przyjechał przed nami albo gdybyśmy przyjechali troszeczkę później, Spruillowie wróciliby do Eureka Springs całą rodziną.Tą samą drogą i tym samym pikapem jechała Tally z Kowbojem, kiedy szalała nocna burza.Szukali lepszego życia, tak jak my.Wciąż trudno mi było uwierzyć, że tak po prostu uciekła.Pola ziały pustką i dopiero w Nettleton, małym miasteczku pod Jonesboro, pojawili się na nich pierwsi Meksykanie.Przydrożne rowy nie były tu tak pełne, ziemia nie tak mokra.Na przedmieściach Jonesboro ruch wyraźnie zgęstniał.Wyciągnąłem szyję, żeby lepiej widzieć.Sklepy, ładne domy, czyste samochody, przechodnie na chodnikach - nie pamiętałem, kiedy byłem tu ostatni raz.Kiedy chłopak ze wsi wracał z Jonesboro, gadał o tym przez cały tydzień.A gdy wracał z Memphis, gadał przez miesiąc.Dziadzio bardzo się denerwował.Kurczowo ściskał kierownicę, co chwilę gwałtownie hamował i coś do siebie mamrotał.Skręciliśmy i zobaczyłem ruchliwy dworzec autobusowy, gdzie stały rzędem trzy lśniące greyhoundy.Zatrzymaliśmy się przy krawężniku, pod tablicą z napisem ODJAZDY, i szybko wyładowaliśmy bagaże.Dziadzio nie lubił objęć i uścisków, dlatego pożegnanie trwało krótko, ale kiedy uszczypnął mnie w policzek, zobaczyłem w jego oczach łzy.Pewnie dlatego szybko wsiadł do pikapu i odjechał.Machaliśmy mu, dopóki nie zniknął nam z oczu.Z bólem serca patrzyłem, jak nasz stary samochód skręca za róg.Wracał na farmę, do zalanych wodą pól, do Latcherów: jechał na spotkanie długiej zimy.Bolało mnie serce, ale jednocześnie odczułem ulgę, że ja zostaję.Poszliśmy na dworzec.Rozpoczynała się nasza przygoda.Tato postawił worki na ławce i poszedłem z nim kupić bilety.- Trzy do St
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plmikr.xlx.pl
|