Wątki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wówczas, pewien, że zaraz zginie, rejestrował wszystko i teraz również rejestrował wszystko, rejestrował nienawiść, którą poczuł nagle do trzymanego w ramionach chłopca, nienawiść przytło­czoną tylko wszechogarniającym pragnieniem, by przyłożyć mu coś - kluczyki do harleya doskonale by się nadały - do gardła i otworzyć tego cholernego Bożegochłopczyka jak puszkę piwa.Najpierw pomyślał, że na otwartej dłoni Audrey leżą trzy dziwne maskotki na szczęście, takie jakie dziewczyny noszą czasami przy bransoletach, lecz na maskotki figurki te były za duże, za ciężkie.Już raczej należałoby uznać je za rzeźby, kamien­ne rzeźby o długości przeszło pięciu centymetrów każda.Jedna przedstawiała węża.Druga ścierwnika z oberwanym skrzydłem; spod łysej czaszki patrzyły na niego szalone, wyłupiaste oczy.Trzecia wyobrażała szczura, stojącego na zadnich łapach, wszyst­kie zaś były stare i obtłuczone.- Can tah! - wrzeszczała Audrey.- Can tah, can tak, zabij chłopca, zabij go teraz, zabij go natychmiast!Steve zrobił krok w przód.Audrey zauważyła go za późno, całą uwagę skupiła na Johnnym, zdołał więc wytrącić jej figurki z dłoni z taką siłą, że aż przefrunęły w kąt pokoju.Jedna z nich, wąż, rozpadła się na połowy.Audrey wrzasnęła ze strachu i wściekłości.Mordercza furia, która przez chwilę panowała nad umysłem Johnny'ego, zmalała teraz, lecz bynajmniej nie zniknęła.Czuł, że jego oczy pragną przyjrzeć się figurkom, jakby rządziły się własną wolą.Figurki czekały na niego, właśnie na niego.Wystarczy tylko schylić się, by je podnieść.- Wypierdalaj z nim, szefie! - wrzasnął Steve.Audrey rzuciła się po swoje skarby; złapał ją za ramię i szarpnął do tyłu.Jej skóra ciemniała, zapadała się; Johnny miał wrażenie, że proces, któremu podlegała do tej pory, usiłuje się teraz odwrócić.Bez wielkiego powodzenia.Audrey jakby się.co?.kurczyła? Zmniejszała? Nie potrafił znaleźć właściwego słowa, ale.- Zabierz stąd chłopca! - krzyknął Steve, mocno waląc Johnny'ego w ramię.To go wreszcie obudziło.Próbował się odwrócić, kiedy nagle obok niego jak spod ziemi wyrósł Ralph i wyrywał mu z ramion ciało syna, niemal nim Johnny zorientował się, o co właściwie chodzi.Ralph natychmiast rzucił się ku schodom, niezgrabny, lecz przecież silny, i zniknął z kabiny projekcyjnej, nie obejrzaw­szy się za siebie ani razu.Audrey dostrzegła jego ucieczkę.Zawyła - w jej głosie brzmiała teraz przede wszystkim rozpacz - i jeszcze raz spró­bowała dosięgnąć figurek.Steve znów ją szarpnął, rozległ się dziwny dźwięk, jakby coś się darło, i prawe ramię Audrey po prostu odpadło od tułowia.Steve trzymał je za dłoń niczym udko rozgotowanego kurczaka.2Audrey najwyraźniej nie przejęła się tym, co przydarzyło się jej przed chwilą.Jednoręka, z prawą połową sukienki pokrywającą się błyskawicznie krwią, rzucała się w kierunku figurek, bełkocząc w tym jej niesamowitym języku.Steve zamarł, z niedowierzaniem wpatrując się w swą zdobycz - nieco piegowatą ludzką rękę z zegarkiem Casio na przegubie.Szefa sparaliżowało co najmniej w tym samym stopniu.Gdyby nie Cynthia - myślał później - mimo braków cielesnych ta niesamowita baba jednak dopadłaby figurek.Jeden Bóg wie, co by się stało, gdyby ich dopadła; mimo iż najwyraźniej w świecie koncentrowała swą moc na szefie, on też odczuwał jej promieniowanie, w którym tym razem nie było niczego seksualnego.Tym razem chodziło o morderstwo.Zwy­czajnie i po prostu.Nim Audrey zdołała paść na kolana i chwycić figurki, Cynthia kopnęła je zręcznie aż pod przeciwległą ścianę, tę ze szczelinami do projekcji filmów.Znów rozległo się przeraźliwe wycie; tym razem towarzyszył mu strumień tryskającej z ust krwi.Audrey spojrzała na Steve'a, Steve zaś uniósł jej ramię, jakby zasłaniał się nim przed obrzydliwym widokiem.Niegdyś ładna twarz Audrey odpadała teraz z czaszki falami rozpuszczającej się skóry.Oczy wisiały jej w zbyt dużych na nie oczodołach, skóra na całym ciele czerniała i pękała.Nie to jednak było najgorsze, najgorsze nastąpiło, gdy Steve wypuścił ohydnie ciepłą rękę, a Audrey uniosła się na nogi.- Bardzo mi przykro - powiedziała, a jej zdławiony, cichy głos był głosem kobiety, a nie gnijącego potwora.- Nigdy nie chciałam nikogo skrzywdzić.Nie dotykajcie can tah.Cokolwiek jeszcze miałoby się stać, nie dotykajcie can tah.Steve popatrzył na Cynthię.Cynthia odpowiedziała mu spo­jrzeniem.W szeroko rozwartych oczach odczytał jej myśli.Do­tknęłam can tah - myślała.- Dwukrotnie.Ile miałam szczęścia?Dużo - odpowiedział w duchu Steve.- Moim zdaniem miałaś dużo szczęścia.Oboje mieliśmy mnóstwo szczęścia.Audrey ruszyła ku nim, oddalając się od leżących w kącie figurek.Czuł bijący od niej straszny odór krwi i zgnilizny.Wy­ciągnął rękę, lecz nie zdobył się na to, by ją powstrzymać, a prze­cież szła w stronę schodków, korytarza.szła w kierunku, w któ­rym pobiegł z chłopcem Ralph.Nie zdobył się na to, bo wiedział, że palce zagłębią mu się w to, co było kiedyś jej ciałem.Słyszał ciche, mokre pacnięcia - to jej ciało opadało na pod­łogę kawałkami jak wielkie krople deszczu.Jakoś dotarła jednak do schodów, wyszła na korytarz.Cynthia przez chwilę przyglądała się Steve'owi; twarz miała nieruchomą i bardzo bladą.Steve objął ją, przytulił.Ruszyli za Marinville'em.Audrey udało się zejść do połowy krótkich, stromych schodów prowadzących do foyer balkonu.Upadła, a spod przesiąkniętego krwią ubrania rozległ się wstrętny odgłos przypominający chlap­nięcie.A jednak nadal żyła.Zaczęła się czołgać; zwisające w strą­kach włosy łaskawie ukrywały to, co pozostało z jej twarzy.Przy prowadzących na parter schodach stał Ralph Carver, trzy­mając w ramionach ciało syna.Z niedowierzaniem patrzył na zbliżającego się do niego potwora.- Zastrzelcie ją! - wrzasnął Johnny.- Na litość boską, niech ktoś ją zastrzeli!- Nie da rady - odparł Steve.- Nie mamy broni.Tylko rewolwer chłopaka, już wystrzelany.- Ralph, zejdź na dół z Davidem - powiedział Johnny, ostrożnie, powoli idąc korytarzem.- Zejdź nim.Lecz stwór, który niegdyś był Audrey Wyler, najwyraźniej nie interesował się już Davidem.Dotarł do łuku prowadzącego na widownię balkonu i przepełznął przez niego.Niemal natychmiast podpierające balkon belki, wysuszone w pustynnym klimacie, nadgryzione przez pokolenia termitów, stęknęły groźnie.Steve pospieszył za Johnnym, nadal obejmując Cynthię.Ralph ruszył im na spotkanie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mikr.xlx.pl
  • Powered by MyScript