[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Może ty mi wytłumaczysz, jak to było możliwe”.„Podczas swej przygody zachowałeś spokój, nie dałeś się ponieść wściekłości i to cię uratowało”, wyjaśnił mi, gdy opowiedziałem mu to, co przed chwilą i wam opowiedziałem.I tak pewnie jest.Gniew i wściekłość to nieład w świecie, jak się wydaje.Gdyby ludzie nie wpadali w gniew, życie byłoby znacznie lepsze.„To przez wściekłość pojawiają się na niebie komety - kacziborerine”, zapewnił mnie.„Przez te ogniste ogony pędzące na złamanie karku, czterem krainom Wszechświata stale grozi nieład”.Oto historia o Kacziborerine.To było przedtem.Kometa była wpierw młodym Macziguengą.Młodym i spokojnym.Wędrował.Zadowolony był pewnie.Zmarła mu żona, zostawiając syna, który rósł na zdrowego i dorodnego młodzieńca.Wychował go i pojął za żonę młodszą siostrę tej, którą stracił.Pewnego dnia, kiedy wracał z połowu, zastał młodzieńca dosiadającego jego drugą żonę.Oboje dyszeli z zadowolenia.Kacziborerine odszedł spod chaty zmartwiony i przejęty.„Muszę zdobyć kobietę dla syna”, myślał.„Bo potrzebuje żony”.Poszedł poradzić się seripigariego.Ten porozmawiał z saankarite i wrócił.„Jedyne miejsce, gdzie możesz zdobyć żonę dla swego syna, znajduje się w regionie zamieszkanym przez Czonczoitów”, powiedział mu.„Ale miej się na baczności, dobrze wiesz dlaczego”.Kacziborerine poszedł tam, bardzo dobrze wiedząc, że Czonczoici ostrzą sobie zęby nożami i jedzą ludzkie mięso.Ledwie pokonał jezioro, od którego zaczynało się ich terytorium, poczuł, jak połyka go ziemia.Mrok go otoczył.„Wpadłem w tseibarintsi”, pomyślał.Tak, rzeczywiście, znalazł się w pułapce na tapiry i kapibary, wykopanej w ziemi, przykrytej gałęziami, liśćmi i oszczepami.Czonczoici wyciągnęli go stamtąd, przerażonego i pokiereszowanego.Mieli na sobie diabelskie maski, spod których widać było ich zgłodniałe gardziele.Zadowoleni byli, obwąchując go i liżąc.Wszędzie wtykali swój nos i swoje języki.Nie zwlekając, wyrwali mu wnętrzności jak rybie.I natychmiast zaczęli go piec na rozżarzonych kamieniach.Podczas gdy Czonczoici, odurzeni, szczęśliwi, zajadali się jego wnętrznościami, na wpół opróżniona powłoka Kacziborerinego wymknęła się i uciekła przez jezioro.Wracając do domu, przygotował wywar z tytoniu.Seripigarim był, być może, również.Dzięki zamroczeniu dowiedział się, że jego żona podgrzewa właśnie napój z trucizną, żeby go zabić.Nie dając się jeszcze ponieść wściekłości, wysłał do niej posłańca z dobrą radą.„Dlaczego chcesz zabić swego męża?” – mówił jej.„Nie rób tego.Wiele wycierpiał.Przygotuj raczej wywar, by przywrócić mu wnętrzności zjedzone przez Czonczoitów”.Słuchała, nic nie mówiąc, kątem oka spoglądając na młodzieńca, który teraz był jej mężem.Zadowoleni byli oboje, żyjąc razem.Niebawem Kacziborerine dotarł do domu.Zmęczony długim wędrowaniem; zasmucony swą porażką.Żona podała mu naczynie.Żółtawy napój wyglądał jak masato, ale to była czicza z kukurydzy.Zdmuchnąwszy piankę, spragniony wypił napój.Ale płyn wymieszany ze strużkami krwi wypłynął natychmiast z jego ciała, które składało się tylko ze skóry.Kacziborerine, płacząc, zrozumiał, że jest pusty; płakał, że jest człowiekiem bez wnętrzności i bez serca.I wówczas ogarnęła go wściekłość.Deszcz lunął, zagrzmiały pioruny.Wszystkie diabły chyba zleciały się do lasu na tańce.Przerażona kobieta rzuciła się do ucieczki.W górę, ku poletkom, co chwila potykając się, uciekała.Tam ukryła się w pniu drzewa, które jej mąż wydrążył na kanoe.Kacziborerine szukał jej, wrzeszcząc z wściekłości: „Na kawałki ją rozszarpię”.Pytał o nią krzewy manioku z poletek maniokowych, a że nie umiały mu odpowiedzieć, wyrwał je z wściekłością.Pytał kwiaty maguny i floripondia: nie wiemy.Ani rośliny, ani drzewa nie potrafiły mu powiedzieć, gdzie ukrywa się żona.A wtedy ścinał je maczetą i deptał.W głębi lasu, pijąc masato, Kientibakori tańczył szczęśliwy.W końcu, zmęczony poszukiwaniami, ślepy od wściekłości i nienawiści, Kacziborerine wrócił do domu.Złapał bambusową trzcinę, zmiażdżył jeden z jej końców, nasączył żywicą z drzewa ojee i zapalił.Kiedy płomień buchnął, złapał trzcinę za drugi koniec i wsadził ją sobie w tyłek, głęboko.Patrzył na ziemię, patrzył na las, wyjąc i skacząc.W końcu, już bez tchu, wyczerpany wściekłością, wskazując na niebo, krzyknął: „I gdzie mam teraz pójść, jeśli nie chcę zostać na tym przeklętym świecie? Tam, w górę sobie pójdę, tam będzie mi lepiej, może”
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plmikr.xlx.pl
|