[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Siedział, mandryl jeden, przez dwa lata w Paryżu, grał w bilard i raz jeden był w Luwrze, bo deszcz padał i trzeba było gdzieś się przed nim schronić.Takich było tysiące.Francuz, słaby geograf, zwał takich Polaków: „Rosjanami, co nie mają pieniędzy”.Każda nacja miała takich swoich przedstawicieli, zaludniających Montparnasse i napełniających dzielnice rozgwarem najrozmaitszych języków, skąd pochodzi opowieść, że kiedy jakiś nieopatrzny Francuz sprowadził się do niej, powiesił się po tygodniu z tęsknoty za Francją.Były jednak inne mnogie tysiące takich, co chcieli wypić kastalskie źródło do cna, co pili zachłannie słońce tego Heliopolisu, wypatrywali oczy aż do bólu, nasłuchiwali każdego jego jęku lub krzyku radości.Tacy chodzili jak somnambulicy, jak odurzeni, w ciągłym zachwycie, co nie zważa na głód i udrękę.Wiele było tego głodu, cokolwiek za wiele.Ziomkowie w ojczystej ziemi radzi, że artystyczny narwaniec znikł im z oczu, nie odpowiadali zwykle na listy, wołające krwawym głosem, a ponieważ narwaniec nie miał swego conta w Banku Francuskim, dość jadowite nastawały czasy.Lekkomyślność siwiała z rozpaczy i Sekwana wzbierała czasem od łez polskiej cyganerii.Taka jednak była tajemnica ówczesnego Paryża, że rozpacz nie trwała zbyt długo i była jakaś lżejsza do zniesienia.Cygan–poeta ratował okruszyną chleba cygana–malarza i odwrotnie.Ośmielam się twierdzić, że nigdy nie było serc czulszych jak wśród cyganów.(Ponieważ teraz już ich nie ma w ogóle, więc owe serduszka zwiędły i można je sprzedać na szmelc.Ja mówię o dawnych czasach).— Kto miał izdebkę na mansardzie ósmego piętra, tuż obok księżyca, w którym czasem ukazuje się słodkie widmo Mimi Pinson, ten miał równocześnie dom zajezdny dla bezdomnych przyjaciół, dobrych mołojców, wesołych mołojców, strasznie biednych mołojców.Cudowny Murger uśmiechał się w grobie widząc, że nic się nie zmieniło od jego czasów, przeplatanych słońcem, śmiechem i śmiercią.Dobrze było „pod dachami Paryża”.Ten Rene Clair, co w swoich filmach umie jeszcze dostrzec nad złotym zgiełkiem Paryża te podniebne śliczności, głodne i uśmiechnięte, jest Murgerem filmu i ma najmądrzejsze w Paryżu spojrzenie.Słodka dziewczyna, Anabella, jest tego podniebnego królestwa królową, której tron stoi na strychu.„Życie paryskie!” Boże miły… W operetce oznacza ono szampan, ostrygi, kankana, miłość i wesołe awantury.U nas oznaczało ono krótko: wesołą nędzę.Nie oddałby jej jednak oszołomiony młodzian ówczesny za najtlustszy dobrobyt i za wszystkie skarby świata, choćby warte były razem tysiąc franków, przeraźliwą wonczas cyfrę, którą operował jedynie Flamarion w paryskim obserwatorium.Tysiąc franków, tak czy owak, wzięliby diabłowie i kupcy jako diabłowie zachłanni, a z tych biednych dni, złoconych cudownymi zachodami słońca, z tych szczęśliwych dni wolności, wolności rozśpiewanej i szerokiej, ulepił człowiek niejedną książczynę i ma w skrzyni zapas wspomnień rzewnych i pięknych.Czasem, kiedy się zejdą stare z owych czasów „paryżany”, siadamy oklep na wspomnieniu i prędzej, niżby zdążyła iskra elektryczna, jesteśmy już w jakimś naszym paryskim zaułku.Jeden jest ambasadorem, jeden rektorem akademii muzycznej, drugi rektorem akademii malarskiej, ten sławnym dziennikarzem, ten skrzypkiem rozgłośnym, ten pisze mizerne książki (to ja!) — tamten rzeźbiarzem niezwykłej miary, A wtedy? Łapserdaki od siedmiu boleści i z siódmego piętra, chłopaki wesołe, rozigrane, zapalczywe, rozgorzałe, głodne, śmieszne, malujące zachłannie, grające na gęślikach, piszące z pasją i głupio.Bracia — więcej niż bracia rodzeni.Przyjaciele — lepsi od Kastora i Polluksa.Wspólny jedliśmy chleb i to samo kwaśne piliśmy wino.Zegnani przez paryskie opętanie ze wszystkich stron ojczystej ziemi, bezportkie Gaskończyki, związani byliśmy dolą i niedolą i nie można było „na oko” odróżnić naszych serc, tak jedno do drugiego było cudownie podobne i rytm ich był taki sam: nagły, szybki, popędliwy, niespokojny.Cóż mogła zrobić tępa, głupawa bieda z takimi, którzy śmieli jej się prosto w nos? Trzeba zaś dodać, że bywaliśmy bardzo dowcipni; nic bowiem tak nie zaostrza dowcipu, jak racjonalna dieta.Chytre eskulapy od nas nauczyły się systemu leczenia głodem zbolałych ciał i zatłuszczonych dusz.My nie umieliśmy wykorzystać doskonałego wynalazku, na którym inni robią majątek.Za to wesołość nasza była szeroka, czasem bowiem cala dzielnica za naszą mizerna sprawą dostawała szału i małego kręćka.Umiejętność bytowania doprowadziliśmy do mistrzostwa, które mogło zdumieć nawet przemyślnych Francuzów.Wszystkie paryskie lombardy znały nasz wspólny skarb, dość parszywą, prawie srebrną papierośnicę, która robiła takie błyskotliwe miny, jak gdyby uczyniona była naprawdę z cennego metalu.Kiedy urzędnik w lombardzie był w dobrym humorze, dawał za nią pięć franków, złośliwiec rzucał najpierw złe spojrzenie, a potem rzucał papierośnicę z powrotem
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plmikr.xlx.pl
|