[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Są już o wiele większe, olbrzymie!— Patrzcie, patrzcie… — zdumiał się Raczek łaskawie.—O, Lepajłło wraca… Gdzie się pan podziewał, drogi panie Michale?— Kupowałem bilety — odrzekł Lepajłło nieśmiało.— Jakie bilety? Na loterię? — śmiał się Raczek.— Bynajmniej.Na jazdę aeroplanem.Bo to, widzi pan, panie Alojzy, dzisiaj odbywają się ponad Warszawą loty propagandowe, tym właśnie aeroplanem.Chciałem wam zrobić miłą niespodziankę, no i pojedziemy sobie, aby zobaczyć, co tam jest w górze?— Nigdy! — krzyknął Raczek.Chciał uciec, ale nogi jak cienkie tyki wrosły mu w ziemię.— Cicho, tatusiu, ludzie na nas patrzą — błagał Ignaś.— Pomyślą, że się boimy.— A ty myślałeś, że ja się nie boję? — wołał Raczek zduszonym głosem, jak gdyby go ktoś chwycił za gardło.— Czy ja zwariowałem, aby na starość fikać w powietrzu koziołki?— Ale żadnych koziołków fikać nie będziemy.Polecimy równo, jak tramwajem, i, po dziesięciu minutach będziemy na ziemi.Tylko dziesięć minut!— Dziesięć minut wystarczy, aby księżyc upadł na ziemię i żeby z ziemi ślad nie pozostał.Chodźmy stąd, chodźmy stąd!— Nie! — rzekł Lepajłło.— Jeśli pan stchórzy, w takim razie ja lecę z Ignasiem.Raczek zatrzymał się w odwrocie.— Ja na to nie pozwolę! — rzekł z rozpaczą.— Kocham Ignasia i diabli wiedzą dlaczego, kocham pana.Ja na to nie pozwolę… Zresztą: panu nie mogę zabronić, ale Ignaś nie polecił— Nie płacz, Ignasiu — rzekł nagle Lepajłło.— Trudno.Serce mi się kraje, bo nie mogę patrzeć na łzy dziecka, ale trudno… Płaczże u licha! — szepnął Ignasiowi.Ignaś był tylko smutny, ale nie popłakiwał, jednakże boleść, wezwana srogo przez Lepajłłę, objawiła się natychmiast dwiema wielkimi łzami.— Pan jest mordercą tego dziecka — szeptał Raczek ze zgrozą.— Pan nas tutaj przyprowadził podstępnie, pan pragnie mojej śmierci… Ignasiu, chłopcze drogi, nie płacz… Czego wy ode mnie chcecie? Abym leciał? Matko Boska, ratuj!… Nie płacz, mówię ci, bo się rzucę pod ten przeklęty aeroplan, aby mnie zmiażdżył… Krew moja spadnie na pana!— Niech się pan usunie — rzekł łagodnie Lepajłło.— Te dwie panienki chcą wejść do aeroplanu.Raczek spojrzał błędnym spojrzeniem.Dwie ładne panienki windowały się z głośnym śmiechem do kabiny dając wesołe znaki stojącym opodal damom.— One polecą? — pytał Raczek głucho.— Oczywiście!Z Raczkiem działo się coś dziwnego.Obejrzał się, ogarnął smutnym spojrzeniem piękny, słońcem zalany świat, ludzi i drzewa.Potem usłyszał najwyraźniej krzyk własnej duszy.Będąc w rozterce, nie umiał powiedzieć, czy dusza jego krzyknęła: „Raz kozie śmierci”, czy też wydała okrzyk bardziej wzniosły: „Lećmy pod niebiosy, o Alojzy!” Coś w każdym razie słyszał, a przede wszystkim szum w uszach.Przed oczami miał mgłę, a spoza mgły widział łzy na twarzy ukochanego chłopca.To było ponad jego siły.Zadrżał i w tej chwili nie on — broń Boże! — lecz ktoś w nim, jakiś Raczek szalony, jakiś Raczek obłąkany, zakrzyknął: „Polecę!”Poza tym nie zdawał sobie sprawy z tego, co się działo.Nie czuł, że Ignaś chwycił kurczowo jego rękę, a Lepajłło potężnym dźwignięciem uniósł go wysoko i jak chudą walizę ze skóry wtłoczył w drzwi kabiny.— Boże! — szepnął Raczek, — Już lecimy!— Jeszcze nie! — śmiał się Ignaś przez łzy.Lepajłło mrugał na Ignasia i dobrotliwym spojrzeniem wskazywał Raczka siedzącego jak gdyby na elektrycznym fotelu amerykańskim.Chłopiec skinął porozumiewawczo i dobrym, pełnym słodyczy ruchem położył swoją rękę na grzbiecie dłoni swojego Raczka.Wtedy on, jakby obudzony, spojrzał ciekawie i z wielkim zdumieniem.— Odważnie, tatusiu drogi! — szepnął Ignaś.— Jestem gotowy na wszystko — odparł Raczek.— Czy już?— Za chwilę…— Jezus Maria!…Ogromny hałas zleciał nagle jak chmura pełna burzliwych łoskotów.Raczek poczuł nagle szarpnięcie, zachwiał się ku przodowi, potem w tył.Zawirowało mu w głowie.Spojrzał z lękiem przez okno i ujrzał, że drzewa zaczęły uciekać jak wojsko w rozsypce.Aeroplan podrygiwał, jakby się toczył po nierównej drodze.„Śmierć! — pomyślał Raczek.— Coś się musiało stać”… Chciał ostatnim spojrzeniem pożegnać Ignasia, lecz spojrzawszy — zdumiał się.Ignaś miał na twarzy szczęście całego świata i wszystkich czasów.Słońce mignęło złotą plamą i ozłociło na chwilę jego twarzyczkę, jak gdyby chcąc ucałować oczy szczęśliwe.W tej chwili Raczek doznał przedziwnego uczucia.Wszystko się zachwiało, cały świat się zachwiał i skrzywił, drzewa przybrały śmieszną pozycję, a domy pochyliły się ku ziemi jak pizańska wieża.Coś go ścisnęło w dołku, język zdrewniał, a usta stały się suche.— Lecimy! — ogłosił Lepajłło.Raczek chciał odpowiedzieć, ale nie mógł.Z zabobonną trwogą patrzył na szaleństwo ziemi: widnokrąg najwyraźniej oszalał, podnosił się i zniżał, wreszcie jak gdyby własnym obłędem przerażony, zaczął zapadać się w dół.— O Boże! — szepnął Ignaś z zachwytem.„Słusznie wzywa Boga — pomyślał Raczek.— To są rzeczy diabelskie”.— Wspaniale! — krzyknął Lepajłło.„Mdli mnie…” — pomyślał Raczek.Natężył jednak ducha i zwołał na pomoc dawne bohaterstwo wszystkich Raczków, jacy kiedykolwiek żyli na polskiej ziemi.A ci, co już byli w niebie, patrzyli w tej chwili, mówiąc i pokrzykując słodkimi głosami:„Patrzcie, patrzcie, bratowie! Azali to nie najmilszy Alojzy ku nam leci? Czyżby już został aniołem? A jeżeli nim został, to czemu tak warczy?”Duch Raczka, wytrącony z równowagi i zakłócony jak głęboka toń, którą wiatr stłamsił, uspokajał się powoli i z żołądka, w który zapadł w chwilach przerażeń, podnosił się z wolna i zwycięsko.Wreszcie, usadowiwszy się w górnych sferach istoty Raczka, spojrzał zdumiony i krzyknął z radości.Raczek dawał znaki ręką siedzącemu opodal Lepajlle, że jest zadowolony, a kiedy podniósł i drugą rękę, znaczyło to, że zadowolenie jego rośnie i jest bliskie zachwytu.Lecieli nad Warszawą, która, jak gdyby chroniąc swoje domy przed atakiem skrzydlatego potwora, godziła w niego ostrzami wielu wież.Ignaś dziwił się ogromowi miasta, co się rozlewało na wszystkie strony strugami ulic i gościńców.Najdłuższym z nich była Wisła, gościniec odwieczny, wiodący w ryczącą gardziel morza.Z góry czyniła pozór nieruchomej.Statek, niewielki i dymiący czarną smużką dymu, schronił się pod most, kiedy na wodzie ujrzał cień ogromnej ważki—aeroplanu.Tramwaje przesuwały się powoli, małe, czerwone dziecinne zabawki.Wszystko zaś było wyraźną mapą plastyczną, a oni — ku swojej radości — poznawali na niej kościoły i gmachy, płace, ogrody i gąsienice ulic.Raczek zaczynał być wniebowzięty, co nie byłoby czymś niezwykłym, bo był na dobrej drodze ku niebiosom
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plmikr.xlx.pl
|