[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Mam nadzieję, że jeśli pani poprosi gubernatora o pośpiech, prędko da odpowiedź na listy.Wtedy sam odwiozę panią do Veracruz.Jacht jest szybszy od torpedowca i dobrze uzbrojony, więc nie ma powodów do obaw.Im prędzej odwieziemy chorego do Meksyku, tym dla niego lepiej.Amy przystała na to.Dowódca torpedowca wprawdzie oponował, tłumacząc, że panna Dryden została powierzona jego opiece, ale w końcu ustąpił.Zabrawszy rzeczy Angielki na jacht, popłynęli w kierunku Kingstonu.Po przybyciu na ląd Sternau udał się wraz z Amy do gubernatora, który chciał przedstawić ją swojej rodzinie i prosił, żeby jakiś czas zatrzymała się w jego domu.Kiedy jednak oświadczyła, że zależy jej na jak najszybszym powrocie, wszystkie sprawy tak przyspieszył, że „Roseta” mogła odpłynąć już następnego popołudnia.W drodze powrotnej spotkali torpedowiec, który nie uporał się jeszcze z przeładunkiem ze statku pirackiego.Dopiero potem miał go zatopić.Sternau zatrzymał przy nim na chwilę „Rosetę” i zapytał:— Czy nikt z piratów się nie wymknął?— Gdy wczoraj po odjeździe państwa obserwowałem przez lunetę wybrzeże Jamajki — odpowiedział dowódca — zdawało mi się, że widzę kilku marynarzy niosących jakiegoś człowieka.Wysłałem tam swoich ludzi.Znaleźli, niestety, jedynie ślady.— Jeżeli Landola uciekł na brzeg, muszę tam się dostać.— Ale skąd pan wie, że to Landola?— Bo właśnie do niego celowałem w taki sposób, aby go nie zabić, tylko zranić.W każdym razie muszę się upewnić.Przeszukanie wybrzeża nie potrwa dłużej niż godzinę.W ciągu kwadransa jacht przybił do wskazanego przez kapitana brzegu.Sternau wysiadł, aby zbadać tropy.Ale wieczorny przypływ zmył ze skalistego gruntu wszelkie ślady.Wtedy powiedział Mariano:— Może i lepiej, że ten czort uszedł z życiem.Będę mógł kiedyś policzyć się z nim za to, co mi uczynił.Z Veracruz do MeksykuPodróż do Veracruz upłynęła szybko i pomyślnie.Gdy przybito do brzegu, Sternau i Unger postanowili odprowadzić zakochaną parę do Meksyku.Jacht pozostał w porcie pod opieką marynarzy.Mariano czuł się tak słabo, że o przebyciu drogi konno nie mogło być mowy.Postanowiono więc skorzystać z komunikacji pocztowej, która regularnie kursowała między Veracruz a stolicą.Nie była to wygodna i miła jazda.Dyliżans, w którym mieściło się od dwunastu do szesnastu osób, ciągnęło osiem półdzikich mułów.Cztery zaprzęgnięto do dyszla środkowego, pozostałe szły parami po bokach.Muły, niedawno schwytane na prerii, pędziły w zawrotnym galopie i kierować nimi było bardzo trudno.Bezludna okolica, którą musiano przejeżdżać, prowadziła przez skaliste góry, przepastne doliny i dżunglę.Od czasu do czasu spotykało się pojedyncze, ubogie chaty indiańskie, zamieszkane przez dawnych władców tej ziemi.Miejscami droga wiodła przez wyschnięte łożyska górskich rzek, kiedy indziej tuż nad przepaściami; każdy nieostrożny krok groził śmiercią.Mimo to dyliżans mknął szybko.Na koźle siedział woźnica, trzymając w ręku osiem par lejców, a obok niego pachołek stajenny.Chłopak co chwila zeskakiwał z kozła, żeby poprawić uprząż lub podtrzymać pojazd.Przy tej sposobności pakował sobie do kieszeni kamienie, którymi później obrzucał leniwego bądź nieposłusznego muła; kształcił się bowiem w sztuce powożenia.Dobry woźnica był ważną personą, wszyscy nazywali go seniorem.Podczas służby na linii Veracruz — Meksyk otrzymywał około stu dwudziestu pesos miesięcznie oraz wikt.Pod koniec roku, o ile wóz nie został uszkodzony, dostawał jeszcze dwieście pięćdziesiąt pesos premii.W owych czasach niemal każdy Meksykanin był na poły rozbójnikiem.Na traktach zdarzały się często wypadki rabunków i zabójstw.Toteż wszyscy podróżujący dyliżansem musieli być uzbrojeni.Wieczorem dyliżans zatrzymał się przed niską, brudną chatą, w której miano przenocować.Ogradzały ją wysokie, kolczaste kaktusy, a w pobliżu pasło się kilka wychudzonych koni i mułów.Mieszkał tu poczmistrz, wysoki, chudy Meksykanin, podobny raczej do zbója niż do urzędnika.Poza sprawami służbowymi zajmował się wyszynkiem.Zbierał sok pewnej odmiany agawy, gotował go w brudnych garnkach i ten obrzydliwy wywar sprzedawał przejezdnym.W chacie panował tak odrażający brud, że Amy bała się dotknąć czegokolwiek.Przygotowano więc jej posłanie w dyliżansie, a mężczyźni postanowili spać pod gołym niebem.Wieczór był piękny.Gwiazdy lśniły cudownie, od ziemi szły upajające zapachy.Amy i Mariano spacerowali, trzymając się pod rękę.Pełni szczęścia, nie mogli zdobyć się na żadne słowa.Pierwsza odezwała się Amy:— Sporo czasu już upłynęło od naszych spacerów w Rodrigandzie.— A potem nadeszły te straszne dla mnie dni…— I dla mnie.Bardzo za tobą tęskniłam, Alfredzie.— Nie nazywaj mnie Alfredem.Mariano to moje prawdziwe imię.Chcę ci dzisiaj wyznać wszystko o sobie.Muszę.To mi przyniesie ulgę.— Jesteś jeszcze chory, nie powinieneś się wzruszać.— Nie martw się o to.Świadomość, że postępuję nieuczciwie, jest mi stokroć cięższa od wspomnień, nawet tak tragicznych, że wolałbym o nich nie pamiętać.Usiedli na odłamie skalnym.Po chwili Mariano zaczął:— Słyszałaś zapewne od Sternaua coś niecoś o moim pochodzeniu?— Tak, mówił mi o swoich przypuszczeniach jeszcze w Rodrigandzie, potem zaś pisał o tym w listach.— Jestem ofiarą zbrodni, której wyświetlenie stało się celem mojego życia.Kiedy byłem dzieckiem, porwano mnie.Wyrosłem wśród rozbójników…Amy wydała okrzyk przerażenia.Tego się nie spodziewała.Westchnęła ciężko, nie mogąc wydobyć z siebie ani słowa.Mariano odsunął się od niej.— Milczysz? A więc pogardzasz mną.Tego właśnie obawiałem się najbardziej.Ale przysięgam ci, że choć żyłem jak rozbójnik, nigdy nie popełniłem czynu nieprawego.Ujęła go za rękę.— Ale jak ci się to udało?— Herszt bandy miał widać wobec mnie jakieś szczególne zamiary.— Wychował mnie, jak na mój stan przystało.Jedyna rzecz, jakiej się dopuściłem, to używanie przybranego nazwiska.Zresztą nie wiedziałem, że to niezgodne z prawem.— Mój biedny Mariano…Po raz pierwszy wypowiedziała to imię.Przycisnął jej rękę do serca.— Teraz mogę opowiedzieć ci wszystko.Długo mówił o swoim dzieciństwie, o smutnym życiu wśród rozbójników.Gdy skończył, zarzuciła mu ręce na szyję.— Dziękuję, że byłeś szczery.Teraz wiem, jaki jesteś naprawdę.— A co na to twój ojciec?— Nie martw się, najdroższy.To sprawiedliwy, wyrozumiały człowiek i kocha mnie bardzo.Siedzieli jeszcze chwilę, pełni nadziei i szczęścia.Wreszcie Amy udała się do dyliżansu, aby tam spędzić noc, Mariano zaś położył się na ziemi obok Sternaua i Ungera.Następnego ranka ruszono w dalszą drogę.Podróż w szalonym tempie wyczerpała osłabionego Mariana.Gdy przybyli do Meksyku, stan jego był niedobry
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plmikr.xlx.pl
|