[ Pobierz całość w formacie PDF ] .- Daj ty mi pokój.idz precz! - zawołał doktór, odwracając się od niego i uciekając do poko-iku.Tam stanął wśród porozrzucanych na podłodze rupieci, papierów, książek i ze śmiechem py-tał sam siebie:- Czego ja tu chcę?.Nic tu po mnie, nie mam prawa! Obejmowała go cześć głęboka, zrozu-mienie, wwiadywanie się pilne, wielka pokora.Gdyby tam zostawał choćby godzinę dłużej,doszedłby do tego szczytu łańcucha gór, na którym siedzi szaleństwo.W sekrecie przed sa-mym sobą wiedział, że go zdejmuje obawa o siebie.W tym wszystkim, co go miażdżyło owejchwili, była ogromna niesymetria z nim samym, coś, co wyważało z głębi jego duszy osta-teczny rdzeń uczuć ludzkich: egoizm i - egoizm ten dusząc - kazało naprawdę dać się otaczaćtęczy, która uniosła z ziemi tę głupią dziewczynę.Trzeba uciekać co prędzej.Zgodziwszysię na wyjazd natychmiastowy zaczął rozpaczać pięknymi frazesami, co było już ulgąznaczną.Kazał zajechać.41Pochylił się nad trupem Stasi i szeptał na jej uczczenie najpiękniejsze wyrazy, jakie wyma-rzyć mogły na chwałę wielkości puste serca ludzkie.Zatrzymał się raz jeszcze we drzwiach,obejrzał; przez sekundę myślał, czy nie lepiej by było umrzeć natychmiast, potem rozsunąłgromadę chłopów przed drzwiami, wskoczył na sanie, przewrócił się na twarz i poniosły gokonie, duszącego się spazmatycznym płaczem.Zmierć panny Stanisławy wywarła wpływ niejaki na usposobienie doktora Pawła.Przez pe-wien czas czytywał w wolnych chwilach Boską komedię Dantego, w winta nawet nie grywał,gospodynię dwudziestoczteroletnią odprawił.Stopniowo jednak uspokoił się.Obecnie ma sięznakomicie: utył, pieniędzy worek uczciwy nazbijał.Ożywił się nawet; dzięki jego usilnejagitacji wszyscy prawie optymaci obrzydłowscy, z wyjątkiem krzykliwych, prawda, ale teżnielicznych konserwatystów, zaczęli palić papierosy w gilzach nie sklejanych, zaszczytnieznanych pod godłem nieszkodliwych piersiom.Nareszcie!.42ANANKEKochałem się czasu tej wiosny w pannic Zofii tak zapalczywie, że aż omdlewałem z gorąca.Upalne dnie czerwcowe były dla mnie jakimiś olbrzymimi mirami mdłego smutku, nieskoń-czonego wyczekiwania i melancholii rozjadającej duszę jak kwas żrący.Mieszkałem w takimkącie guberni s-kicj, którego nie dość że nic oznaczono na najbardziej szczegółowych ma-pach, lecz skąd nawet nic wyjeżdżało się już nigdzie, ponieważ dalej były tylko nic zbadanewydmy lotnego piasku oraz łany tatarki, tatarki i tatarki bez końca, sięgające prawdopodobniewybrzeży Morza Bałtyckiego.Trzy razu na tydzień przyjeżdżała do stołecznego miasteczkamej okolicy bieda pocztowa, przywożąca mi listy panny Zofii, trzy razy chodził po nieszybkonogi posłaniec - poza tym istniałem tylko jako chodzące wysychanie z tęsknoty. Bieda przybija do progu stacji pocztowej, po przebyciu trzęsawisk czteromilowych, o go-dzinie jedenastej posłaniec stał już zawsze na progu o tej porze i czochał się plecami oodrzwia; nim jednak powrócił do domu i powymijał wszystkie karczmy przydrożne, była za-zwyczaj druga, nieraz aż trzecia godzina po południu.Ten właśnie czas osłabiał mię najbardziej.Chodząc od okna do okna oddawałem się na pa-stwę rozmaitych ćwiczeń umysłowych: uprzytomniałem sobie i segregowałem rozmaite za-dziwiające nazwy, takie jak: Czukizaka , Titikacha , Dawalaghiri , wyliczałem na pamięćtakie właśnie aorysty , których nieznajomość przyprawiała mię swego czasu o.,lufy , mno-żyłem godziny przez minuty, minuty przez sekundy, czasami nawet w sekrecie przed samymsobą posuwłem wielką wskazówkę zegara.Właśnie podczas jednego z takich wyczekiwań na przybycie szybkonogiego wpadłem na po-mysł mniej więcej genialny: - postanowiłem dla uniknięcia zwłoki sam jezdzić na pocztę.Jezdziłem tedy konno - cichym, rzewnym, smutnym truchtem , marząc z przymkniętymipowiekami o słodkich wyrazach sowiookiej , które na chwilę złagodzą dokuczliwą newral-gię duszy, pociąganej na zewnątrz ciągle i nieodparcie do zamglonych krain szczęścia.Stawałem przed samą pocztą zazwyczaj o godzinie dziesiątej, wchodziłem do biura, kłania-łem się panu Ignacemu i czekałem.Pan Ignacy był jedynym dygnitarzem swej kancelarii.Byłto człowiek młody jeszcze, ale niesłychanie i przedwcześnie zdezelowany.Siedział zawszeprzy biurku w surduciku przypominającym tużurki czasów kampanii węgierskiej, splamio-nym w.jakich sześciuset miejscach, w niezwykle szerokiej, przydeptanej a oblepionej od dołuwarstwą zeschłego błota dolnej szacie i gumowym kołnierzyku - przekładał listy, tłukł je pie-częcią i pisał mrugając czerwonymi powiekami.Miękkie, bladopłowe włoski nad jego czołem przerzedziły się już znacznie - nie od nawałumyśli zapewne, nie na znak nawet, że się żyło, lecz tak oto - z biedy - wzięły i wylazły.Koniuszeczek nosa w kształcie pięty i o kolorze rędziny proszowskiej poczerwieniał odrobin-kę nic od szpagatówki nawet, lecz tak oto - może od chlipania w sekrecie przed wszyst-kimi, z łez.Uczuciowcem był pan Ignacy, egzaltował się jak guwernantka.Kancelaryjkę pocztową dzieliło na dwie połowy nie dosięgające sufitu przepierzenie, pozaktórym mieściło się prywatne mienie naczelnika.Zza przepierzenia dolatywał zawsze tłu-43miony płacz dziecięcy, trąbienie, gwizdanie, tupanie, odgłosy bójek, pisk, klapsy - czasaminawet takie dzwięki i zapachy, wobec opisu których pióro się wzdryga.Pan Ignacy był ojcemdziewięciorga dziatek.- Dziewięć numerów, proszę łaskawego pana, jak maku, che, che, che.- mawiał przedsta-wiając mi już to Stasia, już Jasia, Wacia, Kazię, Manię, Józię itd.Niejednokrotnie, gdy przyjechałem zbyt wcześnie i nie zastałem naczelnika, kupującego natargu masło, mleko, kartofle, kaszę itd., stawała w wąskich drzwiczkach przepierzenia paninaczelnikowa, dygała i usiłowała bawić mię rozmową.Dość przymknąć oczy, aby z dziwną wyrazistością przypomnieć tę ofiarę monoandrii.Nie sądzę, aby zdejmowała lub zmieniała kiedykolwiek stanik, połyskujący od stwardniałejwarstwy wylanych nań już w odległej przeszłości płynów o przeróżnym składzie chemicz-nym, albo połataną spódnicę.Nie miała więcej nad lat trzydzieści, musiała być niegdyś bar-dzo ładną - wówczas jednak był to szkielet wyschnięty i znędzniały tak bardzo, że miał pozórrzeczy zmiażdżonej.Jej spiczaste ramiona, wystający obojczyk, zapadnięte piersi, posieczoneręce, twarz żółta, ze smutnie, niby do płaczu, zagiętymi ku dołowi kątami ust - przypominały,nie wiedzieć czemu, zrebię w pierwszym roku wprzężone do pługa.Nie wiem, czy się kiedyczesała lub myła - bo ogonek zwiniętych włosów zawsze jednakowo sterczał na ciemieniu,lecz jakże często oczy jej musiały przemywać łzy gorzkie! W oczach tych było coś, co raziłodokuczliwie, co bolało niemal, jakaś nieustanna trwoga, coś, co jest na poły łzą, na poły osłu-pieniem.Na uwieńczenie niedoli ta niezwykle urodzajna dama była znowu w położeniu, jakiego takusilnie domagają się socjologowie i statystycy francuscy od płci pięknej ich francuskiej oj-czyzny
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plmikr.xlx.pl
|