Wątki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wjechał w ten czarny szpaler iulica staje się ciemna od tego ciągu wozów, siejących pył węglowy.Ciemne sapanie pa-rowozu i powiew dziwnej powagi, pełnej smutku, tłumiony pośpiech i zdenerwowaniezamieniają ulicę na chwilę w halę dworca kolejowego w szybko zapadającym zmierzchuzimowym.Plagą naszego miasta jest ażiotaż biletów kolejowych i przekupstwo.W ostatniej chwili, gdy pociąg już stoi na stacji, toczą się w nerwowym pośpiechu per-traktacje z przekupnymi urzędnikami linii żelaznej.Zanim te negocjacje się kończą, po-ciąg rusza, odprowadzany przez wolno sunący, rozczarowany tłum, który odprowadza godaleko, ażeby się wreszcie rozproszyć.45 Ulica, zacieśniona na chwilę do tego zaimprowizowanego dworca, pełnego zmierzchu itchnienia dalekich dróg - rozwidnia się znowu, rozszerza i przepuszcza znów swym kory-tem beztroski monotonny tłum spacerowiczów, który wędruje wśród gwaru rozmówwzdłuż wystaw sklepowych, tych brudnych, szarych czworoboków, pełnych tandetnychtowarów, wielkich woskowych manekinów i lalek fryzjerskich.Wyzywająco ubrane, w długich koronkowych sukniach przechodzą prostytutki.Mogąto być zresztą żony fryzjerów lub kapelmistrzów kawiarnianych.Idą drapieżnym, posuwi-stym krokiem i mają w niedobrych, zepsutych twarzach nieznaczną skazę, która je prze-kreśla: zezują czarnym, krzywym zezem lub mają usta rozdarte, lub brak im koniuszkanosa.Mieszkańcy miasta dumni są z tego odoru zepsucia, którym tchnie Ulica Krokodyli.Nie mamy potrzeby niczego sobie odmawiać - myślą z dumą - stać nas i na prawdziwąwielkomiejską rozpustę.Twierdzą oni, że każda kobieta w tej dzielnicy jest kokotą.Wistocie wystarczy zwrócić uwagę na którąś - a natychmiast spotyka się to uporczywe, lep-kie spojrzenie, które nas zmraża rozkoszną pewnością.Nawet dziewczęta szkolne noszą tuw pewien charakterystyczny sposóbkokardy, stawiają swoistą manierą smukłe nogi i mają tę nieczystą skazę w spojrzeniu,w której leży preformowane przyszłe zepsucie.A jednak - a jednak czy mamy zdradzić ostatnią tajemnicę tej dzielnicy, troskliwieukrywany sekret Ulicy Krokodyli?Kilkakrotnie w trakcie naszego sprawozdania stawialiśmy pewne znaki ostrzegawcze,dawaliśmy w delikatny sposób wyraz naszym zastrzeżeniom.Uważny czytelnik nie bę-dzie nie przygotowany na ten ostateczny obrót sprawy.Mówiliśmy o imitatywnym, iluzo-rycznym charakterze tej dzielnicy, ale słowa te mają zbyt ostateczne i stanowcze znacze-nie, by określić połowiczny i niezdecydowany charakter jej rzeczywistości.Język nasz nie posiada określeń, które by dozowały niejako stopień realności, definio-wały jej giętkość.Powiedzmy bez ogródek: fatalnością tej dzielnicy jest, że nic w niej niedochodzi do skutku, nic nie odbiega od swego definitivum, wszystkie ruchy rozpoczętezawisają w powietrzu, wszystkie gesty wyczerpują się przedwcześnie i nie mogą przekro-czyć pewnego martwego punktu.Mogliśmy już zauważyć wielką bujność i rozrzutność -w intencjach, w projektach i antycypacjach, która cechuje tę dzielnicę.Cała ona nie jestniczym innym jak fermentacją pragnień, przedwcześnie wybujałą i dlatego bezsilną i pu-stą.W atmosferze nadmiernej łatwości kiełkuje tutaj każda najlżejsza zachcianka, przelot-ne napięcie puchnie i rośnie w pustą, wydętą narośl, wystrzela szara i lekka wegetacja pu-szystych chwastów, bezbarwnych włochatych maków, zrobiona z nieważkiej tkanki maja-ku i haszyszu.Nad całą dzielnicą unosi się leniwy i rozwiązły fluid grzechu i domy, skle-py, ludzie wydają się niekiedy dreszczem na jej gorączkującym ciele, gęsią skórką na jejfebrycznych marzeniach.Nigdzie, jak tu, nie czujemy się tak zagrożeni możliwościami,wstrząśnięci bliskością spełnienia, pobladli i bezwładni rozkosznym truchleniem ziszcze-nia.Lecz na tym się też kończy.Przekroczywszy pewien punkt napięcia, przypływ zatrzymuje się i cofa, atmosfera ga-śnie i przekwita, możliwości więdną i rozpadają się w nicość, oszalałe szare maki ekscy-tacji rozsypują się w popiół.46 Będziemy wiecznie żałowali, żeśmy wtedy wyszli na chwilę z magazynu konfekcji po-dejrzanej konduity.Nigdy nie trafimy już doń z powrotem.Będziemy błądzili od szyldudo szyldu i mylili się setki razy.Zwiedzimy dziesiątki magazynów, trafimy do całkiempodobnych, będziemy wędrowali przez szpalery książek, wertowali czasopisma i druki,konferowali długo i zawile z panienkami o nadmiernym pigmencie i skażonej piękności,które nie potrafią zrozumieć naszych życzeń.Będziemy się wikłali w nieporozumieniach, aż cała nasza gorączka i podniecenie ulotnisię w niepotrzebnym wysiłku, w straconej na próżno gonitwie.Nasze nadzieje były nieporozumieniem, dwuznaczny wygląd lokalu i służby- pozorem,konfekcja była prawdziwą konfekcją, a subiekt nie miał żadnych ukrytych intencyj.Zwiatkobiecy Ulicy Krokodylej odznacza się całkiem miernym zepsuciem, zagłuszonym gru-bymi warstwami przesądów moralnych i banalnej pospolitości.W tym mieście taniegomateriału ludzkiego brak także wybujałości instynktu, brak niezwykłych i ciemnych na-miętności.Ulica Krokodyli była koncesją naszego miasta na rzecz nowoczesności i zepsuciawielkomiejskiego.Widocznie nie stać nas było na nic innego jak na papierową imitację,jak na fotomontaż złożony z wycinków zleżałych, zeszłorocznych gazet.47 KARAKONYByło to w okresie szarych dni, które nastąpiły po świetnej kolorowości genialnej epokimego ojca.Były to długie tygodnie depresji, ciężkie tygodnie bez niedziel i świąt, przyzamkniętym niebie i w zubożałym krajobrazie.Ojca już wówczas nie było.Górne pokojewysprzątano i wynajęto pewnej telefonistce [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mikr.xlx.pl
  • Powered by MyScript