Wątki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W tym mieście taniegomateriału ludzkiego brak także wybujałości instynktu, brak niezwykłych i ciemnych na-miętności.Ulica Krokodyli była koncesją naszego miasta na rzecz nowoczesności i zepsuciawielkomiejskiego.Widocznie nie stać nas było na nic innego jak na papierową imitację,jak na fotomontaż złożony z wycinków zleżałych, zeszłorocznych gazet.47 KARAKONYByło to w okresie szarych dni, które nastąpiły po świetnej kolorowości genialnej epokimego ojca.Były to długie tygodnie depresji, ciężkie tygodnie bez niedziel i świąt, przyzamkniętym niebie i w zubożałym krajobrazie.Ojca już wówczas nie było.Górne pokojewysprzątano i wynajęto pewnej telefonistce.Z całego ptasiego gospodarstwa pozostałnam jedyny egzemplarz, wypchany kondor, stojący na półce w salonie.W chłodnym pół-mroku zamkniętych firanek stał on tam, jak za życia, na jednej nodze, w pozie buddyj-skiego mędrca, a gorzka jego, wyschła twarz ascety skamieniała w wyraz ostatecznejobojętności i abnegacji.Oczy wypadły, a przez wypłakane, łzawe orbity sypały się troci-ny.Tylko rogowate egipskie narośle na nagim potężnym dziobie i na łysej szyi, narośle igruzły spłowiałobłękitnej barwy nadawały tej starczej głowie coś dostojnie hieratycznego.Pierzasty habit jego był już w wielu miejscach przeżarty przez mole i gubił miękkie,szare pierze, które Adela raz w tygodniu wymiatała wraz z bezimiennym kurzem pokoju.W wyłysiałych miejscach widać było workowe, grube płótno, z którego wyłaziły kłakikonopne.Miałem ukryty żal do matki za łatwość, z jaką przeszła do porządku dziennegonad stratą ojca.Nigdy go nie kochała - myślałem - a ponieważ ojciec nie był zakorzenionyw sercu żadnej kobiety, przeto nie mógł też wróść w żadną realność i unosił się wieczniena peryferii życia, w półrealnych regionach, na krawędziach rzeczywistosci.Nawet nauczciwą obywatelską śmierć nie zasłużył sobie - myślałem - wszystko u niego musiało,być dziwaczne i wątpliwe.Postanowiłem w stosownej chwili zaskoczyć matkę otwartąrozmową.Owego dnia (był ciężki dzień zimowy i od rana już sypał się miękki puchzmierzchu) matka miała migrenę i leżała na sofie samotnie w salonie.W tym rzadko odwiedzanym, paradnym pokoju panował od czasu zniknięcia ojca wzo-rowy porządek, pielęgnowany woskiem i szczotkami przez Adelę.Meble przykryte byłypokrowcami; wszystkie sprzęty poddały się żelaznej dyscyplinie, jaką Adela roztoczyłanad tym pokojem.Tylko pęk piór pawich, stojących w wazie na komodzie, nie dał sięutrzymać w ryzach.Był to element swawolny, niebezpieczny, o nieuchwytnej rewolucyj-ności, jak rozhukana klasa gimnazjastek, pełna dewocji w oczy, a rozpustnej swawoli po-za oczyma.Zwidrowały te oczy dzień cały i wierciły dziury w ścianach, mrugały, tłoczyłysię, trzepocąc rzęsami, z palcem przy ustach, jedne przez drugie, pełne chichotu i psoty.Napełniały pokój świergotem i szeptem, rozsypywały się, jak motyle, dookoła wielora-miennej lampy, uderzały tłumem barwnym w matowe, starcze dziurki od kluczy.Nawet wobecności matki, leżącej z zawiązaną głową na sofie, nie mogły się powstrzymać, robiłyperskie oczko, dawały sobie znaki, mówiły niemym, kolorowym alfabetem, pełnym se-kretnych znaczeń.Irytowało mnie to szydercze porozumienie, ta migotliwa zmowa pozamymi plecami.Z kolanamiprzyciśniętymi do sofy matki, badając dwoma palcami, jakby w zamyśleniu, delikatnąmaterię jej szlafroka, rzekłem niby mimochodem: - Chciałem cię już od dawna zapytać:prawda, że to jest on? - I chociaż nie wskazałem nawet spojrzeniem na kondora, matkaodgadła od razu, zmieszała się bardzo i spuściła oczy.Dałem umyślnie upłynąć chwili,żeby wykosztować jej zmieszanie, po czym z całym spokojem, opanowując wzbierającygniew, spytałem: - Jaki sens mają w takim razie te wszystkie plotki i kłamstwa, które roz-siewasz o ojcu?48 Lecz jej rysy, które w pierwszej chwili rozpadły się były w panice, zaczęły się znowuporządkować.- Jakie kłamstwa? - spytała mrugając oczyma, które były puste, nalaneciemnym błękitem, bez białka.- Znam je od Adeli - rzekłem - ale wiem, że pochodzą odciebie; chcę wiedzieć prawdę.Usta jej drżały lekko, zrenice, unikając mego wzroku, powędrowały w kąt oka.- Niekłamałam - rzekła, a usta- jej napęczniały i stały się małe zarazem.Uczułem, że mnie ko-kietuje jak kobieta mężczyznę.- Z tymi karakonami to prawda - sam przecież pamiętasz.- Zmieszałem się.Pamiętałem w istocie tę inwazję karakonów, ten zalew czarnego rojo-wiska, które napełniało ciemność nocną, pajęczą bieganiną.Wszystkie szpary pełne byłydrgających wąsów, każda szczelina mogła wystrzelić z nagła karakonem, z każdego pęk-nięcia podłogi mogła zlęgnąć się ta czarna błyskawica, lecąca oszalałym zygzakiem popodłodze [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mikr.xlx.pl
  • Powered by MyScript