[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Nazajutrz, w poniedziałek, ach, te dni, rozhulała się straszliwa zawieja.Tak, jakby Górale przywieźli ją ze sobą z gór.Albo raczej za sobą.Jakby zawieja pędziła za nimi, za pociągiem, którym zjeżdżali z gór, a potem sunęli długo po równinie, potem za autobusem, do którego się przesiedli i tu dopiero ich dopadła, w Bobrowicach, gdzie się zatrzymali.Górale przyjechali wcześnie rano, a zamieć dotarła na miejsce gdzieś przed jedenastą w południe z pięciogodzinnym prawie, do przybycia Górali, opóźnieniem.Ale za to jaka zawierucha! Zaczął padać śnieg, a porywisty zwariowany wielostronny, jakiś taki kołowy wiatr robił z nim w powietrzu, co chciał.Rzucał nim, miotał, szastał, zawijał, wywijał zupełnie tak, jak dymem ognisk na zrębie.Na ziemi biała ponowa szybko grubiała, choć wydawało się, że śnieg nie może dosięgnąć ziemi, bo nie pozwala mu na to wiatr.Już miał upaść śnieg na ziemię, kiedy ostry podmuch wynosił go znowu do góry i w bok i tak dalej, i znowu już miał upaść śnieg na ziemię przyciągany słynną siłą ciążenia i znowu podmuch mu na to nie pozwalał.Ale jakoś jednak śnieg dosięgał ziemi, bo ponowa grubiała w oczach.A w powietrzu gęsto było, gęsto jak sześć razy sześć trzydzieści sześć, tłumnie, szumnie i niesamowicie ruchliwie.Tak było, jakby to nie padał śnieg, tylko tak, że oto naocznie pokazały się niewidzialne dotychczas atomy powietrza, unaoczniły się, uwidoczniły się i demonstrują przed przerażonym światem, ile ich i na co stać.Niesamowita bumstarara odbywała się w powietrzu.Stałem przy oknie w kwaterze i patrzyłem na to, co się dzieje na świecie.Wróciłem przed chwilą od leśniczego z wypłatą w dwóch kieszeniach, tysiąc dwieście złotych w samych dwudziestkach, i teraz patrzyłem przez okno, paląc papierosa.Michała Kątnego nie było.Nie wiem, gdzie poszedł.Dzisiaj jeszcze miał wolne.Na trzebież mieli iść dopiero jutro.Peresada, młody Batiuk, Selpka, Wasyluk, Nikodem, Tomala, siedmiu dzisiaj przybyłych Górali i Michał Kątny.Towarzystwo liczne i prześliczne.Zabraknie mnie w nim.Jutro raniutko, jeszcze zanim bractwo się zbierze u leśniczego, który poprowadzi ich na miejsce, ja już będę czekał na autobus na placyku przed sklepem, przy słupie, wokół którego zwykło kręcić się jak planety wokół słońca tych pięcioro białych gęsi.Na gęsi będzie jeszcze za skoro i to ja będę może krążył wokół słupa z zimna lub z niecierpliwości, że pekaes nie nadjeżdża.Albo będę stał, udając spokój.Michał Kątny będzie stał przy mnie.Będziemy palić papierosy, nic nie mówiąc albo niewiele, jakieś półsłowa, bo co można mówić? Nie wie, skąd jestem, ani ja wiem o nim, nie powiedzieliśmy sobie nic z tych rzeczy, żadnej wymiany ewentualnych w miarę stałych adresów, uznaliśmy, że tak ma być, kto wie, czy to dobrze, czy źle, i kiedy jutro rano ja wsiądę do pekaesu, a on zostanie na placyku, to: kiedy znowu się zobaczymy? Świat jest wielki, nasza kraina niemała i można długie lata po niej krążyć i nie spotkać tego czy tej, przy spotkaniu których serce pięknie by zabiło, a głos., przy zawołaniu „hej!” pięknie by się załamał.Stałem przy oknie, patrząc na białą kurzawę, co za szybą i w pewnej chwili poczułem, jak przestaję istnieć, jak niknę z obrazu świata, nie żebym wyskakiwał za jego kuliste, elipsoidalne ramy, ale niknę tu, w ramach tego świata, tak jakbym się coraz zmniejszał i zmniejszał, i robił się malutki, coraz malutki, przez chwilkę uchwyciłem to, że jestem wielkości jednego z płatków śniegu, co za oknem, i tak jakbym się nawet zobaczył tam w kurzawie, przeleciał taki jeden płatek przed szybą, to ja byłem, na pewno, a potem „puf!”, i już mnie nie było, nigdzie, ani tu, ani gdziekolwiek indziej.Nie byłem już ani rodzajem męskim, ani żeńskim, ani nijakim.Nie byłem.Nie.Krótko.Nic.Jak długo to trwało, nie wiem.Ni byłem, ni czułem przecież.Musiałem zacząć czuć, kiedy zacząłem być.Kiedy zacząłem się znowu stawać.Znowu uchwyciłem ten moment, kiedy jestem wielkości śniegowego płatka i znowu zobaczyłem się za szybą w zamieci, taki jeden płatek przeleciał przed szybą w odwrotnym niż przedtem kierunku, to byłem ja.I potem stawałem się coraz większy, rosłem, aż urosłem, aż wyrosłem przy oknie w kwaterze u Babci Oleńki, wieś Bobrowice, gromada Hopla, nadleśnictwo Sława.A kiedy już się stałem całkowicie taki, jaki jestem, wtedy stałem się natychmiast jedną wielką górą miłości do Gałązki Jabłoni, tym, czym jestem i będę, zawsze i teraz absolutnie służy tobie emanuel delawarski; jedną wielką górą tęsknoty do Gałązki Jabłoni, straszliwej tęsknoty, niewymownej, nie ma słów, brakuje słów, brakuje liter w alfabecie, wielka bieda, straszne ubóstwo, okrutna nędza z tymi słowami, nic nie można powiedzieć, co ja mogę powiedzieć słowami o mojej tęsknocie do ciebie, Gałązko Jabłoni, cyframi lepiej bym to wyraził może, tak, na pewno, cyfr jest nieskończoność, przypominam sobie, widzę w kinie pamięci to dziecko, które chciało doliczyć do końca, więc gdybym ja tak właśnie liczył do końca, którego nie ma, gdybym tak zaczął liczyć i liczył bez przerwy, dniami, nocami i przez sen, to to by była moja tęsknota do ciebie coraz rosnąca; ale dlaczego ja mam czekać do jutra rana? za co mam się tak karać? dzisiaj pojadę, gdzieś za trzy godziny jest autobus, ale taka zawieja, autobus może się spóźnić albo wcale nie przyjechać, i tak jeżdżą, jak chcą, a przy takiej pogodzie to będą nawet mieć usprawiedliwienie, lepiej teraz pójdę, tak, teraz, zaraz teraz, do Hopli, przez las, na skróty, w Hopli może złapię jakiś wóz przy gospodzie, jak nie, to do szosy pójdę, tam na pewno coś złapię, przelotowa szosa, duży ruch, na pewno coś złapię, tak, teraz, zaraz, komu w drogę — temu czas, w drogę do Gałązki Jabłoni dobry każdy czas, każda pogoda, dobra słoneczna, dobra deszczowa, dobra śnieżna śnieżysta, dobra zadymka, dobra zawieja, wszystko dobre, zacząłem się pakować, szybko, raz, raz, niedużo było pakowania, już byłem zapakowany, już byłem gotowy, gotowy na wszystko, gdzie jest Michał Kątny? nie mogę na niego czekać, bo już muszę iść, nie wiem, kiedy wróci, za ile, a ja nie mogę, nie wiem, ile czekać, w ogóle nie mogę czekać, muszę iść, zaraz muszę iść, wziąłem karteczkę i napisałem:Muszę iść, Michał.Nie wiem, kiedy wrócisz, a ja nie mogę czekać, naprawdę nie mogę czekać, muszę iść już zaraz.Bądź zdrów, Michał.Napiszę do ciebie.Janek Pradera.Położyłem karteczkę na stół, obrzuciłem kwaterę słynnym ostatnim spojrzeniem i wyszedłem; Babci Oleńki też u siebie nie było i też się z nią nie pożegnałem
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plmikr.xlx.pl
|