[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Dachyogołocone z ołowianego pokrycia zgniły i zapadły się, a praktycznimieszkańcy okolicy, widząc taką ruinę, zaczęli wykorzystywać kamie-nie i cegły do własnych celów.W całym Whittingbourne można byłodostrzec w ścianach domów lub w ogrodach dziwne rzezbione kamie-nie, takie jak ten z liściem rożdżeńca, który w Jego Wysokości służyłdo przytrzymywania otwartych drzwi.Opactwo powoli zniknęło wgęstej zieleni, a nietknięty pozostał tylko samotny, wdzięczny łukpiętrzący się nad żałosnymi resztkami ścian i schodów.Wiktorianiezachwycili się tym tak malowniczym krajobrazem zniszczenia i upo-rządkowali ruiny, tworząc wokół nich typowy dla ich epoki park pu-bliczny z krzewami, alejkami i starannie utrzymanymi rabatamikwiatowymi.Wzdłuż alej porobiono w zaroślach i krzewach zatoczki,gdzie ustawiono kute, żeliwne ławki, obecnie wmurowane dla bezpie-czeństwa w betonowe bloki, a obok okazałe kosze na śmieci.Każdaławka, zgodnie z obyczajami tamtych czasów, miała swego użytkow-nika jedna była dla starszych członków Legionu Brytyjskiego, jednadla starszych osób nienależących do legionu, jedna dla młodych ma-tek ze spacerówkami, kilka dla osób w średnim wieku z Bishop Pr-yor's School, lubiących jak najczęściej pojawiać się publicznie, jednadla dziwaków, cwaniaków i włóczęgów oraz dwie, z pełnym widokiemna zachowany łuk, dla ludzi takich jak Dan Bradshaw czy sekretarki zokolicznych biur prawniczych, które pojawiały się w parku, by zjeśćswój niskokaloryczny lunch.Dochodziła dopiero dziesiąta i w parku było prawie pusto.Dandostrzegł tylko kilku chłopaków w wieku szkolnym, palących papiero-sy, oraz dwie kobiety z małymi pieskami na smyczach przemierzająceszybko alejki; takich bab Dan nie znosił wręcz patologicznie.Niósł46gazetę, zawinięty w papier bukiet kwiatów i rozmyślał o tym, ile wtym wieku Anglia zawdzięcza Danii, która przed trzystoma laty udzie-liła jej porad, jak należy nawadniać pola.Dan postanowił pójść naulubioną ławkę, posiedzieć na niej w promieniach grzejącego corazmocniej słońca i przeczytać pierwszą stronę gazety, artykuł redakcyj-ny i listy od czytelników.Lubił hołdować swoim zwyczajom, podobniejak lubił sadzić rośliny w rządkach i wieszać obrazy w idealnie rów-nych liniach.Ruszył szybko żwirową alejką w stronę majaczącego natle nieba wielkiego łuku widok ów zawsze poruszał go do głębi stojącego w wielkim kręgu wykoszonej trawy.Nagle stanął jak wryty.Na jego ławce siedziało dwoje ludzi.Byli wprawdzie odwróceni doniego plecami, ale natychmiast ich rozpoznał.Laurence Wood i GinaBedford.Mieli twarze lekko zwrócone do siebie i dzieliło ich około półmetra.Laurence pochylił się nieco, wsparł łokcie na kolanach.Danrównież bardzo lubił przybierać tę pozę, ponieważ dzięki niej czło-wiek nie musiał się martwić, co ma robić z rękami.Dan przeżył chwi-lę rozterki.Czy powinien się odezwać? Czy to grzecznie odejść bezprzywitania? Czym różni się tchórzostwo od uprzejmości? pomy-ślał, ściskając kwiaty i gazetę.W tej chwili Gina ukryła twarz w dło-niach, a Laurence wyciągnął rękę i przelotnie dotknął jej ramienia.Dan cofnął się o krok. Dzięki Bogu szepnął niedosłyszalnie. Dzięki Bogu.Odwrócił się i ruszył w stronę, z której nadszedł. Powiedział mi odezwała się Gina, chowając twarz w dłoniach że nie zniesie mnie już ani chwili dłużej.Poczuła na ramieniu przelotny dotyk dłoni Laurence'a. Powiedział też, że dobry chirurg tnie bardzo głęboko, ale szyb-ko i tylko raz, i tak właśnie on zamierza postąpić ze mną.Próbowałteż wyjaśnić, dlaczego odchodzi, dlaczego nie jest możliwe, aby byłdłużej moim mężem, lecz w pewnej chwili po prostu odszedł, nieporuszywszy już więcej tego tematu.Zamilkła.Laurence odwrócił głowę, wbił wzrok w swe złożone dłonie.47Poczekał.Błysnęła mu myśl, ze Gina wygląda okropnie, przerazliwie,zupełnie jakby ktoś tak mocno smagnął ją w twarz, że starł jej rysy.Ubrana była w dżinsy, bawełniany golf i czerwone baletki.Nie miałaani makijażu, ani kolczyków.Pomyślał, że nieumalowanej Giny niewidział chyba od czasów szkolnych, choć i wtedy większość dziewczątchowała w ubikacjach szminki i sztyfty do malowania rzęs, by używaćich dopiero przed wyjściem ze szkoły, przed drogą powrotną do do-mu, tak ekscytującą, bo właśnie wtedy mogło wydarzyć się tyle inte-resujących i niespodziewanych rzeczy. Oświadczył, że pozwoliłam, aby moje życie zamieniło się w we-getację, i że nie tylko nie poszerzam horyzontów umysłowych, alenawet o tym nie myślę.Powiedział, że ganiam jedynie za nim i zaSophy, że próbuję wyrwać pazurami ochłapy z ich życia, że wykazujęcoraz wyrazniejsze oznaki histerii, wszczynam karczemne awantury,nieustannie urządzam sceny.Stwierdził, że siedzę na emocjonalnejhuśtawce, a całą energię kieruję na manipulowanie ludzmi.Utrzymu-je też. Dosyć przerwał łagodnie Laurence i odwrócił twarz w jejstronę. Ma kogoś? Twierdzi, że nie.Dlaczego pytasz? Ponieważ wszystkie oskarżenia, jakie rzuca pod twoim adre-sem, są głupie i wyssane z palca.Zastanawiam się, czy po prostu zapomocą tych wymówek, wymysłów i oskarżeń nie buduje sobie łodzi,którą będzie mógł od ciebie odpłynąć.Gina zdjęła obrączkę i po kolei wsuwała ją, po czym zdejmowała zpalców. Zdaję sobie sprawę z tego, że ostatnio byłam trochę niezrów-noważona, marudna, płaczliwa, domagałam się od niego większejuwagi, której nie poświęcał mi wcale.Wiem, że to przeczy ludzkiejgodności, ale gdy człowiek jest zrozpaczony, o godności nie myśli.Laurence. Tak? Ja
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plmikr.xlx.pl
|