Wątki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na koniec przyczaiła się za pniem starego dębu i spojrzała na ognisko.Przy ognisku zobaczyła tylko jednego człowieka, wysoki młodzieniec siedział i wpatrywał się w płomienie.Rand.Źródłem płomieni, w które się wpatrywał, nie było drewno.Nie mogła dostrzec żadnego widocznego pokarmu dla pło­mieni.Ogień tańczył na skrawku nagiej ziemi.Wydało się jej, że nawet jej nie przypala.Zanim zdążyła się poruszyć, Rand uniósł głowę.Była zaskoczona, gdy zobaczyła, że pali fajkę, z główki unosiła się cienka wstęga tytoniowego dymu.Wyglądał na zmęczo­nego, na tak strasznie zmęczonego.- Kto tam jest? - Głośno zażądał odpowiedzi.­Szeleściłeś liśćmi tak, że umarły by się zbudził, równie do­brze możesz się więc pokazać na oczy.Egwene zacisnęła usta, ale wyszła zza drzewa."Nie szeleściłam!"- To ja, Rand.Nie bój się.To jest sen.Muszę być w twoim śnie.Poderwał się na równe nogi tak gwałtownie, że stanęła jak wryta.Zdawał się na pewien sposób większy, niźli za­pamiętała.I jakby odrobinę groźniejszy.Być może na­wet nie odrobinę.Błękitnoszare oczy lśniły lodowatym og­niem.- Czy sądzisz, że nie wiem, że to jest sen? - wark­nął.- Wiem, ale to nie czyni go mniej rzeczywistym.Wpatrywał się gniewnie w ciemność, jakby szukając tam kogoś jeszcze.- Jak długo będziesz jeszcze próbować? - wykrzyk­nął w noc.- Jak wiele twarzy jeszcze przybierzesz? Moja matka, mój ojciec, a teraz ona! Piękne dziewczęta nie skuszą mnie pocałunkiem, nawet takie, które znam! Zapieram się ciebie, Ojcze Kłamstw! Zapieram się!- Rand - zaczęła niepewnie Egwene.- To ja.Eg­wene.Jestem Egwene.W jego dłoni błysnął miecz, jakby nagle pojawił się zni­kąd.Jego ostrze zrobione było z pojedynczego płomienia, lekko wygięte, z wygrawerowaną czaplą.- Moja matka podała mi ciasto - powiedział zduszo­nym głosem - nad którym unosiła się woń trucizny.Mój ojciec chciał mi wsadzić nóż między żebra.Ona.ona pro­ponowała mi pocałunek, i jeszcze więcej.Pot spływał mu po twarzy, spojrzenie zdawało się ją palić.- Co ty przynosisz?- Musisz mnie wysłuchać, Randzie al'Thor, nawet gdybym miała cię do tego zmusić.Zaczerpnęła z saidara, przeniosła strumienie mocy, aby powietrze pochwyciło go w sieć.Miecz zawirował w jego dłoni, rycząc jak otwarte pale­nisko pieca.Mruknęła coś i zachwiała się, poczuła, jakby nazbyt na­ciągnięta lina zerwała się i uderzyła w nią.Rand zaśmiał się.- Uczę się, jak widzisz.Kiedy tylko to działa.- ­Skrzywił się i spojrzał na nią.- Mogę wytrzymać widok każdej twarzy, z wyjątkiem tej jednej.Nie jej twarz, żebyś sczezł!Błysnął miecz.Egwene uciekła.Nie miała pojęcia, co zrobiła, ani jak, ale znalazła się wśród falistych wzgórz, pod słonecznym niebem, gdzie śpie­wały skowronki i igrały motyle.Wzięła głęboki, urywany oddech."Dowiedziałam się.Czego? Tego, że Czarny wciąż ści­ga Randa? To już wiedziałam.Że Czarny być może chce go teraz zabić? To coś nowego.Chyba, że już oszalał i nie wie, co mówi.Światłości, dlaczego nie potrafiłam mu po­móc? Och, Światłości, Rand!"Wzięła kolejny głęboki oddech, aby się uspokoić.- Jedynym sposobem pomożenia mu jest poskromienie go - wymamrotała.- Równie dobrze mogłabym tam pójść i go zabić.- Coś skręciło jej żołądek w ciasny wę­zeł.- Nigdy tego nie zrobię! Nigdy!Czerwony ptak przysiadł na niedalekim krzaku malin, gałązka chwiała się, gdy przekrzywiał głowę, przyglądając się jej ciekawie.Odezwała się do ptaka.- Cóż, w niczym nikomu nie pomogę, stojąc tutaj i roz­mawiając sama ze sobą, nieprawdaż? Ani gawędząc z tobą, również.Czerwony ptak rozłożył skrzydła, gdy postąpiła krok w stronę krzaka.Kiedy zrobiła następny krok, zobaczyła tylko błysk czerwieni, który zniknął w zagajniku, zanim uczyniła krok następny.Zatrzymała się i wyciągnęła spod stanika sukni kamien­ny pierścień zawieszony na skórzanym rzemyku.Dlaczego on nie podlega zmianom? Dotąd wszystko zmieniało się tak szybko, że ledwie mogła złapać oddech.Dlaczego teraz tak się nie dzieje? Chyba, że tutaj tkwi odpowiedź na to pytanie.Rozejrzała się niepewnie dookoła.Rośliny przedrzeźniały ją, a pieśń skowronka to już była zupełna kpina.To miejsce wydawało się nazbyt wyraźnie jej własnym tworem.Zdeterminowana zacisnęła dłoń wokół ter'angreala.- Zabierz mnie tam, gdzie powinnam być.Przymknęła oczy i skoncentrowała się na pierścieniu.Pomimo wszystko był to kamień, Ziemia powinna udostę­pnić jej jakieś wrażenie, które pozwoli go lepiej zrozumieć.- Zrób to.Weź mnie tam, gdzie powinnam być.Po raz kolejny objęła saidara, wysłała odrobinę Jedynej Mocy w głąb pierścienia.Wiedziała, że nie potrzebuje żad­nego strumienia zewnętrznej Mocy, aby działać, nie próbo­wała też niczego takiego robić.Tylko tyle, aby dać mu tro­chę więcej Mocy do wykorzystania- Zabierz mnie tam, gdzie mogę znaleźć odpowiedź.Muszę wiedzieć, czego chcą Czarne Ajah.Zabierz mnie do miejsca, gdzie zobaczę odpowiedź.- Cóż, odnalazłaś ostatecznie drogę, dziecko.Tutaj są wszystkie rodzaje odpowiedzi.Oczy Egwene rozwarły się.Stała w wielkiej komnacie, jej wielką sklepioną kopułę podtrzymywał las masyw­nych kolumn z czerwonego kamienia.Pośrodku, zawieszo­ny w powietrzu wisiał kryształowy miecz, jarząc się i ci­skając wokół siebie rozbłyski światła, drżące wraz z jego powolnym obrotem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mikr.xlx.pl
  • Powered by MyScript